Zajemuza

  • czyli muzyka, bez której życie byłoby nieznośne…

To genialny kawałek, który umieszczam na miejscu pierwszym tego zestawienia z kilku powodów. Po pierwsze przypomina mi czasy, gdy byłem nastolatkiem i odkrywałem dla siebie muzykę rockową, a był to jeden z tych utworów, który spowodował, że zainteresowałem się w ogóle muzyką Queen (przeplatając to z fascynacją utworami Prince i kawałkami, które prezentuję poniżej). Freddie, Brian, Roger i John eksperymentowali bez kompromisów z gatunkami i stylistyką, dlatego dzięki nim odkryłem zarówno ostre brzmienie, jak i operę. Ich muzyka była dla nas, 15-letnich fanów, jak podróż w nieznane i rollercoaster bez trzymanki! Po wtóre, jest to muzyka użyta w filmie „Highlander” (1986 r.) z Christopherem Lambertem i Seanem Connerym, który był jedną z tych produkcji, które zawładnęły moją dziecięcą wyobraźnią. Oglądałem tem film dziesiątki razy. Serio! Po trzecie, zarówno muzyka Queen, ten ich kawałek, jak i film, o którym wspomniałem, są częścią wspomnienia przyjaźni z dwoma facetami – Gienkiem i Piotrem, która to przyjaźń była czymś najfajniejszym, czego doświadczyłem w młodości, a trwała od pierwszych klas podstawówki. Z Piotrkiem przyjaźnimy się do dziś, a Gienek odszedł ku nieśmiertelności 10. marca 2010 r. w wieku 39 lat. Na jego pogrzebie odtworzony został ten właśnie utwór. Był wielkim fanem muzyki Queen. I właśnie jest to czwarty powód, dlaczego ta piosenka musi być numerem 1! Dla ciebie Gienek. A którz nie chciałby być nieśmiertelny, choć to brzmię, które dźwigać niełatwo, bo gdy najbliżsi odchodzą, zostajesz sam…

Oj, chciałbym w to zestawienie wrzucić kilka utworów z tej genialnej płyty, na której tytułowy kawałek jest w lince. Moja fascynacja muzyką Prince’a (a właściwie gość nazywa się Roger Nelson) zaczęła się w roku 1986, gdy byłem już w szkole średniej i trafiłem do Teatru Tańca, pragnąc jak bohaterowie z filmu „Fame” zostać gwiazdą. Spotkałem w tamtym miejscu fantastycznych ludzi, którzy mieli dla mnie wiele serca i cierpliwie uczyli tajników jazz-dance, baletu, show-dance, breakdance, stepu, etc. Szczególne, wielkie i ciepłe podziękowania przesyłam dla Małgosi, naszej choreograf i nauczycielce. Wracając do utworu, został on wykorzystany w filmie „Purpurowy Deszcz”, w którym główną rolę gra właśnie Prince. A gra tam siebie. Za tę muzykę otrzymał Oscara! Jego muzyka towarzyszyła nam, młodym tancerzom przez lata, była natchnieniem, a na magicznych imprezach stawała się tlem do szalonych improwizacji. Tak więc czuję w niej powiew tamtych dni, a właściwie nocy. To było fantastyczne i tych wspomnień nie zamieniłbym na nic.

Kulkowa muzyka, po usłyszeniu której zawsze mam ciary. Nieodłączny element mojego dzieciństwa. Wzbudza tyle emocji i wspomnień, że nie może jej zabraknąć w moim zestawieniu. Kiedy w 1977 roku George Lucas wyreżyserował Gwiezdne Wojny nie podejrzewał jak film ten zadziała na wyobraźnię ludzi na całym świecie. Wtedy obraz ten nie miał jeszcze podtytułu „Nowa nadzieja”, a nadano mu go dopiero w 1981 r. John Williams za muzykę otrzymał „Oscara” oraz nagrodę „Złoty Glob” w roku 1978. Do Polski GW trafiły w marcu 1979 r. a były to czasy komuny z Edwardem Gierkiem na czele PZPR. Gierek był dużo bardziej otwarty na wpływy „zachodu” niż jego poprzednicy i być może dlatego w ogóle film ten wprowadzono do kin. W kinematografii polskiej królowały ciężkie moralitety Wajdy, Holland i Bajona. Miałem wtedy 7 lat i mieszkałem z rodzicami w kamienicy, przy ulicy 1-go Maja w Bydgoszczy (dzisiejsza ulica Gdańska), dokładnie naprzeciw kina Pomorzanin, które było jednym z największych w Bydgoszczy. Przez okna pokoju rodziców oglądałem kolejki do kasy biletowej, które w tamtych czasach nikogo nie dziwiły, bo stało się godzinami po wszystko. Aby była gwarancja wejścia trzeba było wstać wczesnym rankiem, a w zasadzie w nocy i ustawić się za plecami tych, którzy wstali jeszcze wcześniej. Film obejrzałem wtedy kilka razy, pomimo że nie kwalifikowałem się wiekowo, a nie byłem bynajmniej rekordzistą ilości wejść. Potem z wypiekami dyskutowaliśmy w szkole o każdym z bohaterów, zbieraliśmy wycinki z gazet, które wklejaliśmy do zeszytów w kratkę, a z plasteliny lepiliśmy popiersia postaci na plastyce. Tak, tak, niczego takiego jak gotowe figurki, kolorowe postery, gry etc. nie było. Pracowała za to wyobraźnia. To były czasy!

So close no matter how far
Couldn’t be much more from the heart
Forever trusting who we are
And nothing else matters…

Nic więcej się nie liczy, niż to kim jesteśmy, żyjmy więc zgodnie z własnym sercem, bo to życie jest nasze… To niemal hymn dla ludzi, którzy biorą życie w swoje ręce i dawka pozytywnej energii, gdy dzień jest gorszy, a wiara w siebie wsiąka w suchą glebę rzeczywistości. Za każdym razem, gdy słucham tego kawałka mam ciary. Pierwszy raz wysłuchałem tej ballady w radiowej Trójce, gdzie pojawiła się w kwietniu 1992 r, a już w maju była na miejscu 1 – LP3 i pozostała tam przez 6 notowań. W tym czasie zmagałem się z matematyką, fizyką i mechaniką na pierwszym roku studiów – oj, nie było łatwo! Przeżywałem wtedy także (wciąż) rozstanie z moją ówczesną miłością, którą serdecznie pozdrawiam, gdziekolwiek jest i cokolwiek robi.

Oh, pilot of the storm that leaves no trace, 
like thoughts inside a dream
Heed the path that led me to that place, 
yellow desert stream
My Shangri-La beneath the summer moon,
I will return again
Like the dust that lufts high in June,
when moving through Kashmir.

Nieco psychodeliczna i wprawiająca w trans melodia, z poetyckimi słowami Roberta Planta, który napisał je podróżując po Saharze w Maroku. Nie wiem, co wtedy brał, ale dało świetny efekt, który uwydatnia się z każdym łyczkiem wina sączonego przy słuchaniu tego kawałka. Z czasem unoszę się do lotu w przestworzach, zmierzając ku miejscu na uboczu świata, we śnie, gdzie wiatr smaga moją twarz pyłem niesionym nad Kaszmirem, a czerwcowe słońce pali czoło. Doskonała piosenka, gdy w gorący dzień leżymy na plaży, słońce dotyka nas gorącymi palcami, a a wiatr niesie piasek z wydm. Mi kojarzy się wakacjami w Tunezji, gdzie i słońce i pustynię można jeść łyżkami.

Smoke on the water and fire in the sky, 
Smoke on the water. 

Świetna muzyka, doskonały riff, a słowa… Piosenka dużo bardziej podobała mi się, gdy mało rozumiałem po angielsku. Cóż, widać że hit może powstać również bez przesłania jak w „Nothing else matter”, i bez natchnienia lirycznego jak w „Kashmir”, ale przynajmniej wiemy, jak wyglądała praca nad tym kawałkiem :-), no i znamy historię pewnego pożaru. Kawałek jednak ze względu na brzmienie lubię, szczególnie o zachodzie słońca, gdy wydaje się, że świat staje w płomieniach.

Like a true nature’s child
We were born, born to be wild
We can climb so high
I never wanna die

Obowiązkowy kawałek dla każdego fana dwóch kółek i dzikiej jazdy po bezdrożach. Często odpalam tę muzę, gdy ruszam autem w trasę, choć może to lekka profanacja :-). Generalnie tekst bez wielkiej głębi, ale za to pełen czystej radości z życia i pokonywanych kilometrów. Utwór ma już parę lat, ale to co dobre się nie starzeje. Prawda? Fajnie usłyszeć ją w filmie „Easy Rider”, a motory Wyatta i Billego to Harleye Hydrea-Glide. Boskie!

Down around the corner
A half a mile from here
You can see them long trains run
And you watch them disappear

Kiedy byłem dzieckiem, spędzałem część wakacji u mojej babci na wsi. Z balkonika na piętrze widoczne były tory kolejowe, a co jakiś czas (pewnie mniej więcej w zgodzie z rozkładem) przemykały po szynach pociągi osobowe i towarowe. Pamiętam, że niektóre lokomotywy były jeszcze parowe. Buchały kłębami dymu z kominów i hałasowały niesamowicie. Swoistą rozrywką w oczekiwaniu na spotkanie z rówieśnikami było dla mnie liczenie wagonów, co było szczególnie trudne w przypadku składów towarowych, gdzie wagony były nie do rozróżnienia. „Przyjdzie”, „nie przyjdzie”, oczekiwałem wróżby z ich ilości myśląc o pewnej koleżance, w której się wtedy kochałem. Kiedy jechał osobowy myślałem o tych wszystkich ludziach podróżujących w sobie wiadomych celach z przeszłości w przyszłość, bo choć stacje są podróżnym znane, to czyż wiadomo, co ich na nich czeka? Dom od torów oddzielało pole, na którym bujały się kłosy zbóż, co nadawało widokowi niesamowitości, jakby lokomotywa i wagony frunęły ponad falującym morzem. Mam te obrazy wciąż w głowie. Życie jednak gna, tłoki wciąż się pienią, a koła toczą i toczą – o tym śpiewają The Doobie Brothers.

I know I dreamed you a sin and a lie 
I have my freedom but I don’t have much time 
Faith has been broken, tears must be cried 
Let’s do some living after we die

Z jednym z moich kolegów mieliśmy trwającą kilka lat polemikę, The Rolling Stones czy The Beatles. Byłem po tej drugiej stronie, choć dziś myślę inaczej. Do Stonesów trzeba dorosnąć, takie mam o tym przemyślenie. A ta piosenka jest szczególna w ich dyskografii – dla mnie (nie tylko dla tego, że wydana w roku mojego urodzenia), bo choć moje dzieciństwo nie było takie beztroskie, to napędzały mnie zawsze dwie siły; marzenia i miłość, a nawet dziś dzikie konie nie mogą mnie odciągnąć od dążeń ku jednemu i drugiemu. Z drugiej strony, w pewnym wieku sami stajemy się takimi dzikimi końmi gnającymi przed siebie, cokolwiek jest tam, na końcu.

I don’t know how else to put this
It’s taken me so long to do this
I’m falling asleep and I can’t see straight
My muscles feel like a melee
My body’s curled in a U-shape
I put on my best but I’m still afraid

Z muzyką Stone Sour zetknąłem się niedawno, pomimo że band gra już od 1992 roku. Chłopaki pochodzą z Iowa w US i w większości „ostro jadą na sprzęcie” dając niezłą muzę o metalowym brzmieniu. W tym kawałku okazują się również romantykami rocka. Co do Zzyzx Rd, to taka droga naprawdę istnienie, wiedzie przez pustynię Mojave w Kaliforni, sam nią jechałem i wiem, że można złapać tam deprechę, co pobrzmiewa w tym kawałku.

Space may be the final frontier
But it’s made in a Hollywood basement
Cobain can you hear the spheres
Singing songs off station to station
And Alderon’s not far away
It’s Californication

Kalifornizacja życia, czyli uprzedmiotowienie człowieka, które ten funduje sobie sam poprzez realizację marzeń o hollywoodzkim śnie; to smutne przesłanie piosenki, którą włączyłem sobie stojąc u podnóża góry Lee, mając za plecami Los Angeles. W ten sposób zrealizowałem jedno ze swoich marzeń, takie na miarę. Jest coś niezwykłego w tym miejscu (myślę o Kaliforni), co wzbudza tęsknotę, gdy już się tam było. Podróże kształcą, mówi porzekadło, jednak czasem zamiast zaspokajać pragnienia pozostawiają niedosyt, który ciężko zaspokoić substytutami. Wrócę tam na pewno.

When I’m drivin’ in my car 
And that man comes on the radio 
He’s tellin’ me more and more 
About some useless information 
Supposed to fire my imagination 
I can’t get no, oh no no no 
Hey hey hey, that’s what I say 

Już od pierwszych akordów tej kultowej piosenki czuję jak coś we mnie urasta do buntu przeciw rzeczywistości otaczającej jak pajęcza nić, gdzie wciąż gadające głowy wtłaczają mi coś do głowy (vide ostatnie wybory lub bieżąca medialna sieczka informacyjna), przekonują do swojej wizji, ale przyznam, że niekiedy sam w pogoni za satysfakcją gubię drogę i błądzę po bezdrożach niezaspokojenia. Chcę więcej i więcej, wciąż głodny czegoś, czego sam nie potrafię nawet nazwać. Czy ta piosenka to manifest hedonistów? A może raczej wyraz buntu przeciw konformizmowi, poddaniu się woli tłumu i dzikiemu konsumpcjonizmowi – jak mówią krytycy. Jakkolwiek rozstrzygać na gruncie etyki i filozofii, piosenka po prostu kręci, jak dobre whisky, taki 55-letni single malt! Biorę!

Before I met you baby
I never knew what I was missin’

Każda miłość jest pierwsza i kiedy przychodzi odkrywamy, czego nam było trzeba, nawet jeśli wcześniej tego sobie nie uwiadamialiśmy. Szczęściem jest, gdy okazuje się odwzajemniona, pełna czułości i oddania, pięknych słów i magii wspólnych chwil. Ech, rozmarzyłem się, ale czy nie jest łatwo kochać i pragnąć przy tych gorących rytmach? Mam w pamięci wieczory roku 90′ – miałem wtedy 19 lat i studniówkowe stresy, ale też wiele wspaniałych chwil, związanych choćby z Teatrem Tańca, gdzie ćwiczyłem w otoczeniu świetnych ludzi. Jest co wspominać.

To jeszcze jedno muzyczne wspomnienie z czasów, gdy próbowałem sił w Teatrze Tańca. Ta trąbka elektryzowała mnie, gdy tylko rozpoczynały się zajęcia z tańca jazzowego, albo techniki. Nadawała lekcjom magiczny charakter, przenikała przez skórę i płynęła w żyłach zamiast krwi. Przy tej muzyce bez skargi my, młodzi tancerze wylewaliśmy wiadra potu, naciągaliśmy ścięgna w bólu, łapaliśmy pion w figurach gdzie o ten pion niełatwo, przełamywaliśmy własne niemożności i ograniczenia, niejednokrotnie nabijaliśmy sobie guzy, zdzieraliśmy kostki do krwi, walczyliśmy z zakwasami i skrajnym wyczerpaniem. Było warto.

Historie o Englalandzie pisane ręką B. Cornwella.

Wojny Wikingów; 12 tomów, ale żal gdy już koniec!

Wojny Wikingów B. Cornwella ma swoje lepsze i gorsze momenty. Jednak kończyłem czytanie 12 tomu z żalem, że to już koniec. Nie natrafiłem bowiem dotąd na lepiej sfabularyzowaną historię Anglii w epoce, gdy kształtowała się jej tożsamość. B. Cornwell doskonale oddał ducha epoki, a jego sceny batalistyczne wbijają w fotel. Dzieje Uthreda z Babbenburga poznajemy od trudnego dzieciństwa, gdy jego ojciec ginie, a on sam trafia w niewolę u jarla Ragnara. Autor opowiada o dorastaniu Uthreda w gronie duńskich wojowników, którzy z czasem stają się jego rodziną, o służbie u saskiego króla Alfreda i jego syna Edwarda, służbie która niesie z sobą wiele wyrzeczeń, zmusza do kompromisów, pośród których bohater znajduje ścieżki losu za sprawą serca i rozumu. Przeznaczenie jest wszystkim – mawia i podejmuje niezłomnie wyzwania jakie stawia mu życie i przeciwnicy. Fabuła zręcznie wpleciona jest w udokumentowaną historię, a postaci fikcyjne mieszają się z autentycznymi wypełniając luki z kronik. Powieść zachwyca kolorytem opisów, różnorodnością postaw i charakterów, konsekwencją bohaterów, ale jest w tej prozie wiele momentów zaskakujących. Znajdziecie tu miłość i krew, przyjaźń i zdradę, okrucieństwo i łaskę, walkę o ziemie i wpływy, zderzenie kultur i wiar – Thor i Wodan w myślach i na tarczach swych wyznawców stają przeciw wojownikom i kapłanom Chrystusa. Gorąco polecam!

Trylogia arturiańska; mieszane uczucia.

Zdecydowanie więcej oczekiwałem od autora tak udanej serii, jak Wojny Wikingów i pewnie inaczej odebrałbym tę książkę, gdybym przeczytał ją wprzódy. Pierwszy tom wydany został wszak w 1995 r. Po pierwszych stronach zastanawiałem się, czy warto dalej, bo legenda arturiańska w wykonaniu Marion Zimmer Bradley „Mgły Avalonu” tak zapadła mi w pamięć i podbiła wyobraźnię, że trudno było mi znaleźć miejsce na inne wyobrażenie postaci i wydarzeń z tego okresu. Z oporem przyjmowałem zdziwaczałego Merlina, pełnego dylematów i cały czas wątpiącego w swoją misję Artura, rozpustnej Ginewry i Lancelota który stanowi o elemencie LGBT w powieści. Historię opowiada Derfel, Sakson który walczy po stronie Brytów (Walijczyków), u boku Artura, bo jego matką była właśnie niewolnica wywodząca się z rdzennej ludności wysp. Trudno oprzeć się wrażeniu, że najciekawsze wątki B. Cornwell wykorzystał i rozwinął później w Wojnach Wikingów, bo podobieństw obu cykli można znaleźć wiele. W miarę czytania przyzwyczajałem się jednak i nabierałem zaufania do kreowanej wizji. Do ostatniej strony trzeciego tomu dotarłem bezboleśnie, jednak książka pozostawiła mi mieszane odczucia. Myślę, że mimo wszystko warto po nią sięgnąć, tym bardziej jeśli jeszcze nie czytaliście Wojen Wikingów. Zachowajcie odpowiednią kolejność, a unikniecie rozczarowań, które mi nieco przeszkadzały w lekturze.

Więcej o Bernardzie Cornwellu i jego twórczości znajdziecie tutaj.

Do czytania powyższych książek oczywiście polecam szklaneczkę whiskey. Na zdjęciu podarowana mi przez przyjaciół 12-letnia Teeling The Revival stażona w beczkach po burbonie i finiszowana w beczkach po brandy i koniaku. W smaku krem waniliowy, miód i praliny, nieco cytryny i oczywiście dębowa cierpkość. Niesamowita woń i cudowny finisz. Do szesnastu książek nie wystarczy jednak chyba jedna butelka… Smacznego!

Prócz zegara…

wieczór sączy się tykaniem

ukrywa twarz pod maską minut

w lustrze nic się nie odbija

prócz nagiej przezroczystości

kandelabr już nie roni wosku

milczy świeca śpiąc w białości

przestrzeń zmęczona dziennym trwaniem

zdejmuje płaszcz tkany z trójwymiaru

i krople barw zbiera w chłodne dłonie

kryje ich blask pod kotary powiek

obnaża pustkę każdej prędkiej myśli

i lęk ukryty w każdym głośnym słowie

rośliny zgięte pod ciężarem znaczeń

wgryzają się głębiej w szare cele donic

obrastają w kurz z nic niewartych idei

wiedzą, nic ponad się nie ziści   

co nie jest tak bliskie sensu 

jak gesty setek rąk, ich liści

pyszni się kształtem dumne krzesło

śmieje się z pustości szklanki

lecz nic nie jest już warte wzroku

co nie jest istotą zapatrzenia

i prócz zegara nikt już więcej

nie ma nic do powiedzenia…

Patrząc na Wenus.

Mówią, że

niosłeś światło

smutny wędrowcze 

o tysiącu imion

a ludzie chcieli

pozostać bezrozumnie szczęśliwi

za bardzo zwątpiłeś 

aby pozostać aniołem

za wiele czułeś 

żeby stać się człowiekiem

teraz

zawieszony ponad horyzontem

lśnisz w ciemności

być może czekasz

na armageddon

albo wiesz dobrze

że nie nadejdzie

bo już nikt 

w to nie wierzy.

Nevermore.

Zawieszam na ścianie obraz. 

namalowałem go na płótnie wieczora.

Jest tam ton rozmów, 

gorące słowa wyznań,

lekkość dotyku i chłód wiatru,

księżyc w nocnej mgle,

bezimienne cienie,

których bliskości już nie poczuję.

To droga, którą dopiero co szedłem 

a dziś wieczór na skrót,

                     przez albumy zdjęć.

Dotykam palcami traktu.

Czuję szorstki piasek,

kruchość liści i ulotność wrażeń.

Obraz nie ma jeszcze ram

ale nadałem mu tytuł; „Nevermore”.

U wejścia do ogrodu

na rzeźbie Pallady siedzi kruk

– ciemny anioł przemijania.

Patrzy szklanym wzrokiem zimnych oczu

a pod ich dotykiem przestrzeń traci niewinność.

W czerń jego piór wsiąkają wspomnienia

zapadają się w otchłań 

I zapominam.

Caffe by night.

Oto pochłaniam

bukiet oniryczny

z filiżanki pełnej nocy

w pryzmacie samotności 

rozbijam smugę wspomnień

na drobne…

O bezcielesne

zmysłów Madonny!

Jak wiele trzeba było

subtelnej maestrii waszej

by podać mi

tą abstrakcyjną caffe by night

zanim wypiję ją sam…

Jestem człowiekiem.

Jestem człowiekiem

           łącznikiem mimowolnym

           pomiędzy ziemią a niebem

           przewodnikiem impulsów

           od nóg wsadzonych w gniazdko gleby

           po głowę w chmurach

ja – skrzyżowanie świątyni antycznej 

                                i światłowodu

           z własną opornością właściwą

           nazywaną zwykle

                  wolną interpretacją

                  lub „zdrowym” rozsądkiem

Chwytam idee

           przypuszczam

               mniemam

                    twierdzę

…choć raz po raz fragment szyfru

ułoży się w nieudolną formę literacką

odkrywa się cząstka korespondencji 

między wielką matką a ojcem Kosmosem.

publikacja Akant -2006

Samoubezwłasnowolnienie.

Cybernetyczny strach

…taki realny

jak przyspieszone bicie serca

Miłośnie dotykają elektrody 

i

na granicy słyszalności

… szmerrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr …

Odwracam głowę

                        pustka!

napięte są mięśnie 

Cień

wsiąka w ścianę

          to prawdziwy ja?!

W rytm oddechu okien 

pulsują niedomknięte drzwi

a firany wydymają brzuchy 

dojrzewa czas aż

         po krzyk porodu.

Wreszcie bluznęły 

              ciągi zdarzeń   

odarte z cyfrowej skóry

wyrwały się

z przezroczystego niebytu

i pomknęły w lepki chaos

spragnione zaistnienia.

Co to za bal?!

w świetle świec

Szepty wnikają w moje myśli

zostaję

          patrzę

na zawieszone w przestrzeni 

eteryczne truchła

W każdym z nich poznaję…

                            siebie!

Zapadam się

coraz głębiej w podświadomość 

aż do samych luster/retsul oczu

Pęka źrenica

pod naporem wirtualnego ciała

Uwiera ostry odłamek wspomnień

wbity głęboko

                      nieważne!

stopi się na styku z rzeczywistością

Już po drugiej stronie

                              Jestem.

To nic, że przenicowany

bezpieczny

Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!

Cybernetyczny szał

Wiruję bezwolny.

Nie ma już ucieczki

nie ma już nic prócz niepewności i…

…uśmiechniętej w triumfie

jego twarzy. 

druk „Akant”- 1998

Kobieta.

Róża o ostrych kolcach

a w oczach

lęk przed przemijaniem

roześmiana

nadąsana 

codzienne pyta o miłość

          – Smakował ci obiad?

tłumaczę…

         – Czy dom jest ważny?

i odpowiadam, że bardzo

choć zupa za słona,

a w prostej informacji;

         – Kupiłam sukienkę…

ukrywa tak wiele treści, 

że muszę odpowiedzieć:

          – Tak, jesteś najpiękniejsza!

Kobieta nie mówi o rzeczach wprost

bo wtedy 

              byłaby banalna i nudna.


Almanach „Spojrzenia” 2006

Ułudy.

Wszystko ułudą

odbiciem prawd

                   na tafli jezior oczu

i tylko jedna miłość

A miarą wielkości Boga

że co dzień podaje ją

                   jak chleb

                   tak po prostu.


Almanach „Spojrzenia” 2006