„Strzygonia” – fragmenty

Wstęp.

Wyspa wyglądała jak wrzeciono upuszczone przez nieuważną prządkę w skołtunioną przędzę. Fale jeziora uderzały wściekle w bele kładki łączącej ją z lądem, a deszcz siekł jakby Perun⁠1 rozbiwszy tamę dzielącą bezmiar wód niebiańskich od Jawi⁠2 obmywał świat ludzi z ciemności zimy i resztek śniegu. Dachy chat lśniły od deszczu, zaś blask bijący zza okiennych błon był dowodem, że nie śpi nikt z mieszkańców osady położonej na skrawku lądu pośrodku żywiołu. Nie było to możliwe, gdy wietrzne istoty przylatujące nad wyspę na skrzydłach wiosennej burzy zajadle uderzały w ściany chat i darły trzcinowe poszycia kościstymi szponami, a towarzyszące im zawodzenie poświstów, łkanie utopców i wodników, lament brzeginek i mamun; demonów wodnych wynurzających się z głębiny lednickiego jeziora, przyprawiały o przyspieszone bicie najodważniejsze serca. 

W wycie i świst wichury, trzask łamiących się konarów i szum rozfalowanego jeziora wplatała się smętna dumka, ckliwa i tęskna, brzmiąca ciężką i ponurą tajemnicą. Była jak pieśń matki nad dzieckiem dręczonym przez złe sny, śpiewana z cierpliwością i wiarą. Dobiegała z chramu wzniesionego w kręgu nasypu u szerszego krańca wyspy. W wąskich oknach pod okapami bożnicy żywiej niż gdzie indziej drgały światła, jakby wnętrze trawił pożar.

Kapłan Barwin był stary i kadawerycznie wychudły, a gdy uniósł ręce i rękawy jego koszuli opadły odsłaniając przedramiona zdawało się, że skóra przylegała do nagiej kości i niemożliwym było, by w palcach jednej dłoni utrzymał misę wielką jak studzienny kołowrót, a w drugiej żagiew o głowie wielkiej jak barani łeb. On jednak wyciągnąwszy je nad wielkim kamieniem, na którym piętrzyły się zioła, zamarł w bezruchu na długą chwilę. Nie drgnął ani jeden mięsień na jego żylastej szyi i nie zmieniła się ani jedna rysa na pobrużdżonym czole i porytej głęboko twarzy, a tylko powieki uniosły się, jak wrota czasu, by odsłonić ciemnoszare oczy niespodziewanie błyszczące jak u wilka, i tchnące chłodem wieczności.

Wtedy umilkły dziewczęta ustawione za plecami ofiarnika, po obu stronach niskiej ławy, na której leżał półnagi niedorostek. 

Chłopak oddychał prędko i płytko, a jego twarz wyrażająca przerażenie była mokra od potu. Ciężkie krople przypominające woskowe festony spływały z jego czoła i nikły pod skołtunionymi wiewiórczymi włosami. Chłopak był mizernej postury, więc choć prężył się i wykręcał, nie wyzwolił się z węzłów krępujących nadgarstki i stopy.

Miał na imię Nyjan.

Wiedział, co zdarzy się za chwilę. Jego ciało i umysł protestowały, pomimo wstydu przed dziewczętami, w szczególności przed stojącą u jego boku piękną Naraj o kruczych włosach i zielonych oczach, dziewki na widok której serce podchodziło mu do gardła, myśli się plątały, a język zamieniał w bijak moździerza. Reakcji nie powstrzymał strach przed starą Obrą, podobną do niedźwiedzicy babą, pierwszą spośród pomocnic w chramie, wszystkowiedzącą, wszystkowidzącą, która drwiła z jego bólu, miała dla niego jedynie pogardliwe spojrzenia i fukała z byle powodu, a teraz patrzyła nań z politowaniem. W tym momencie za nic Nyjan miał nawet gniew Barwina, najstarszego z kapłanów w chramie.

Ten Barwin, jak mawiali niektórzy, był jego ojcem, ale mężczyzna nie wyznał tego nigdy przed Nyjanem. Więcej nawet, traktował chłopaka jak przybłędę i to właśnie lodowate wejrzenie oczu starca Nyjan znał lepiej niż tembr jego głosu, czy ów osławiony dotyk, zarezerwowany dla każdego, prócz niego.

W tej samej chwili, gdy w wyobraźni chłopaka zalśniła stalowa szarość, a żal i rozpacz stopiły się w jedno ostrze przeszywające serce, poczuł je fizycznie. 

Barwin odwrócił się inwokując monotonnie, ale Nyjan nie zrozumiał słów. Wyprężył się czując, jak trzewia drą się w nim niczym szmaciane gałgany i szeroko rozwartymi oczyma ujrzał za sobą postać starca. Święty ogień trawił wota ułożone na kamieniu. Wokół rozeszła się drażniąca, hipnotyzująca woń kory i ziół. Barwin ginął w tym dymie i pojawiał się, a chłopak nie wiedział, czy widzi go na jawie, czy to już sen. Uwagę Nyjana przyciągało jednak coś innego.

Ponad głową Barwina widoczna była ciemna figura, zaklęta w niezwykle grubym, wysokim na dwoje ludzi, suchym i spękanym pniu. Postać nie była wyrzeźbiona, ale jej zarys nabierał wyrazistości z każdą chwilą wpatrywania się weń. Teraz nie tylko trwała, jak każda wierzba na granicy dwu światów, ale wyzwalała się z bezruchu. Najpierw poruszyły się długie i splątane włosy boga, potem zafalował jego postrzępiony płaszcz, jakby zdarty z proszalnego dziada, a na końcu oczy zalśniły czerwienią karbunkułów.

„Odejdź”; niemal krzyknął Nyjan, lecz głos wydobywający się z jego krtani zabrzmiał jak skrzyp wrzeciądzy. „Zostaw mnie!” – załkał nim stracił władzę nad ciałem pod wpływem wywarów z maku, wilczomlecza i bielunia, otumaniony zapachem palonych ziół i mocą zaklęć Barwina, bezbronny w obliczu boga z bagien, od którego brało się imię chłopaka, strażnika mglistej krainy Nawii.

Nyja⁠3 wpatrywał się w niego bez słowa, siłą swej woli rozrywał myśli chłopaka, jakby w splątanym runie szukał jednej wyraźnej nici, a kiedy odnalazł jakąś i pociągał, by dojrzeć ku czemu wiedzie, ta się rwała, lub tak spleciona była z innymi, że nawet on nie potrafił ich rozdzielić. Wydobywane zza zasłony czasu widmowe obrazy pojawiały się i znikały, niby szarpany wiatrem wodny opar. Wreszcie, gdy wyrwaną z ciała nawkę chłopaka owiał zimny wiatr, a marznąca mżawka wsiąkła w jej przędzę, chłopak zrozumiał, że bóg był rozczarowany. Jego oczy gasły niby węgle wydobyte z ogniska i pomimo, że Nyjan nie protestował już, nie bronił się, gość przywołany z krainy mgieł odchodził ku swojej dziedzinie.

Wreszcie, po nieskończenie długiej chwili, nie był już niczym więcej, jak posągiem, zastygłym w pniu wierzby. 

Barwin wylał na płomień wodę z misy. Syk gaszonego suszu przywracał niedorostkowi zmysły, lecz w ostatniej chwili, nim Nyjan wybudził się ze snu wydało mu się, że z jednej z dziupli, z ciemnej rozpadliny pomiędzy włosami, a skrajem płaszcza boga, patrzy na niego stworzenie o sowich ślepiach. Ich oczy spotkały się, a Nyjanem wstrząsnął dreszcz, bo bijąca od istoty dzikość właściwa była tylko demonom. W głowie chłopaka rozległ się dźwięk niepodobny do głosu żadnego zwierzęcia. A gdy Nyjan zamknął powieki, poczuł ciężar na piersi i ból, jakby pazury bestii zatopiły się w jego wnętrznościach. 

Bezwolny czekał już tylko, aż je rozedrą.

Tłumaczę i objaśniam:

1 Perun; bóg burzy i wojny, jedno z naczelnych bóstw panteonu Słowian. Od uderzenia jego gromu rozpoczyna się wiosna. Wspomniany między innymi przez Jana Długosza i Prokopiusza z Cezarei.

2 Jawia; kraina żywych ludzi i zwierząt.

3 Nyja; bóg świata zmarłych, bóstwo akwatyczne, wspomniany między innymi przez Jana Długosza (Kroniki 1455 r.) i Łukasza z Wielkiego Koźmina (Postylla 1405 r.cse)

Część 1

Świat trwał na granicy nocy i dnia, jakby olbrzym trzymający pochodnię poranka nie mógł rozchylić ołowianych wrót nieba. Podnosząca się mgła wyglądała niczym poszarpany łachman nasiąkły koszmarnymi snami. Od dachów krytych trzciną spływał dym i tylko z chramu, którego kalenica wystawała ponad ziemny wał i palisadę częstokołu bił w niebo wąski, równy słupek na znak, że kontyna chroniona jest przez Nyję i kapłanów, którym ten udziela mocy.

Wszyscy wiedzieli, że to boża wola ogłaszana przez żerców⁠1 była prawem na lednickiej wyspie i w całej okolicy, zaś składane ofiary, modlitwy śpiewane przez baby oraz chwalców zapewniały opiekę groźnego, potężnego boga z bagien, strzegącego bramy do Nawii.

Ten zaś roztoczył nad chramem swój ciemny i przemoczony płaszcz. Zimna mżawka osiadała na nagich konarach jabłoni i śliw, gałęziach leszczyn, żerdziach płotów i belkach domostw. Skraplała się na trzcinowych strzechach, tworzyła błotniste kałuże, a nitki wartkich strug zmierzały ku brzegowi jeziora.

– Ślągwa taka – westchnął ponuro zwalisty Hetko, – że nawet bydła z komory nie wygonisz. – Próbował ustać w łodzi na szeroko rozstawionych nogach. Przetarł dłonią krzaczaste brwi i lśniące od wody, wysokie, cofnięte czoło. –  Żona na barłogu czeka. Ech! Skóra się marszczy od tej wilgoci, ziąb za kołnierz włazi. Już po Jarych God⁠2ach, Morena⁠3 spławiona, a tu ot, śnieg pod lasem i w wykrotach, a z nieba jak z cebra. – Chwycił tobół z desek pomostu. – Człek zaś nie ryba, nie żaba, czy traszka. W wodzie nie żyje i wodą się nie napije. Od wody jeno sraczka, pełny pęcherz i durne myśli. – Jęknął unosząc ciężar. Postawił go na dnie bajdaka. 

Wioślarz posturą przypominał stolema, wielkoluda z klechd, ale przy całym potężnym ciele miał głowę jak u dziecka, a w niej wielki był tylko nos, którym raz po raz siąkał. Zagarnął rzadkie włosy i łypnął na pasażera siedzącego na dziobie. 

– Od wody zdaje się nasiąka człek, pęcznieje, rozmięka i kapcanieje. I nawet święta woda chęci nie doda, ani do roboty, ani do zabawy. A od zimnicy jeno dychaczka i kichawka.

– Bez lepszego od wody napitku w taką niepogodę ani rusz. – Tym razem zwalisty drab-przewoźnik z wyraźniejszą sugestią spojrzał na pakunek u stóp chudego, kościstego mężczyzny o siwych prostych włosach wymykających się spod kaptura. Wstrząsnął się raz jeszcze, demonstracyjnie. Nie doczekał się jednak żadnej reakcji Barwina. Żerca wpatrywał się w nieodgadnioną dal. Dostrzegał pewnie to, co przed innymi zakryte.

– Żal tego tam miodziku na gardła obdartusów. – Hetko westchnął raz jeszcze. Siadł ciężko na desce przerzuconej w poprzek dłubanki. Umieścił wiosła w dulkach z trzaskiem, i zanurzywszy pióra pociągnął z cichym jękiem. Łódź odbiła od wyspy. Dziobem zwróciła się ku niedalekiemu, ale przez mgłę niewyraźnie zarysowanemu brzegowi.

Przestrzeń pozbawiona kolorów i kształtów wzmagała melancholię i skłaniała bardziej do gąsiorka niż do podróży, czego nijak nie chciał zrozumieć pasażer dłubanki. Wiatr bujał falami, które z chlupotem uderzały o burty. Na domiar złego, rozpaczliwie krzyczały mewy, niemal jak: „strzeż się, strzeż!”. Może i miały rację.

Wioślarz nie mącił wody nad potrzebę. Uważnie się przy tym rozglądał. W jeziorze zaś, wiadomo było, żyły wielkie, stare sumy. Wciągały w toń, jak mówili starzy, brodzące po płyciźnie dzieciaki, baby oglądające własne odbicia, ale też rybaków wychylających się za burty. Byli też tacy, co pono widzieli tu inne stworzenia, mniej zwyczajne, bardziej od sumów niebezpieczne. Opowieści brzmiały na tyle wiarygodnie, że wstrzymywały podróżnych przed przeprawą, a mieszkających przy brzegach przed spławianiem nieczystości, przeto toń była niezwykle czysta, a wyspa wolna od niechcianych gości.

Stolem Hetko skierował łódź w stronę szerokiej łąki, na której między chatami krytymi trzciną aż roiło się od ludzi i zwierząt. Zewsząd dobiegały głosy inwentarza, ponad które wznosiło się smętne porykiwanie wielkich, włochatych wołów. Tabuny brudnych i głodnych mężczyzn, kobiet i dzieciaków koczowały tutaj już od parunastu dni. Przewoźnik pokręcił głową, obrzucając w myślach wyzwiskami Popieli i sprowadzonych przez nich Frankończyków. Ci od zeszłego lata palili wsie od Kruszwicy po Gniezno, wieszali ludzi jak kukły, wyżynali mężczyzn i gwałcili baby. Kto zdążył, brał co pod ręką i uciekał.

Z każdym miesiącem przybywało wozów. Tłumy uchodźców obsrywały bory wokół lednickiego jeziora i wycinały drzewa. Dziesiątki ich i setki przetrzebiały lasy ze zwierzyny i żarły ze świątynnych zapasów. 

Gdy dłubanka była już blisko lądu, siwowłosy kapłan wysiadł.

– Nyjan! – krzyknął, gdy stanął na żółtej łasze piasku.

– Nyjan! – powtórzył z rozczarowaniem.

– Jeden kłopot z tym chłopakiem – wymruczał przewoźnik. Otarł twarz. Spojrzał badawczo na starego, ale nie znalazł, jak oczekiwał, złości na nieposłusznego szczeniaka. Drab z westchnieniem wyskoczył po przeciwnej stronie i pociągnął bajdak. Smarknął w trawę. Stanął przy dziobie dłubanki i z rękoma opartymi na szerokich biodrach przejrzał pomiędzy chatami, pośród wozów, między grupami uchodźców, rannymi i zwykłymi w tym miejscu włóczęgami i pielgrzymami, po czym ostentacyjnie rozłożył ramiona.

– Z przeproszeniem, Barwinie, – w jego głosie prócz ironii zabrzmiała nutka prostackiej satysfakcji, – ale syn to ci się nie udał.  

Nie odmówił sobie małej pauzy, w trakcie której przyglądał się, jak twarz kapłana, zwykle opanowana i bez wyrazu, tężeje.

– Weź pakunki, Hetko – rzucił Barwin sucho, jakby łamał drzazgę, i ruszył szybkim krokiem nie oglądając się na sługę. 

Czekano na nich. Leżący w trawach, na wozach, pod wozami, zaraz zaczęli nawoływać. A to do rany ciętej, do skręceń, złamań. Do podbitego oka, bolącego zęba, obitych nerek. Do swędzenia, czyraków i liszajów. Do dyrchu, przeziębień i kaszlu. Znaleźli się też tacy, co potrzebowali zwyczajnie leku na sraczkę, albo i przeciwnie. Niezależnie więc od tego, że pośród nich krążyli uzdrowiciele, znachorki i wywoływacze, uczniowie z chramu, a też dziewki nakładające lub zdejmujące uroki i opatrunki, to każdy chciał choćby spojrzenia Barwina. Bo Barwin wzbudzał zaufanie. Znali go też wszyscy. Po radę i błogosławieństwo do starego przychodzili mieszkańcy okolicznych grodów i polanek, zagrodnicy, bartnicy i smolarze, zbieracze czerwi i runa, bobrownicy z bagnisk, dzicy łowcy z uroczysk i mateczników, rybacy i wszelacy włóczędzy. Kapłan zaś leczył tak samo zwykłych smerdów jak i popłatanych w tajemniczych bojach żmijów – bożych witezi, chowanych do walk z ludźmi i demonami.

Mówiono o kapłanie różne rzeczy. W niektóre ciężko było uwierzyć, gdy się było całym i zdrowym, ale w obliczu choroby, wojny lub innej trwogi dziwnie się ludzka wiara pogłębiała.

Barwin zaś przystawał tu i ówdzie. Rozdawał podpłomyki i maści z wora taszczonego przez nieszczęśliwego Hetkę. 

Choć pomocnik czynił to niechętnie, kapłan kazał poić chorych miodem. Mówił przy tym babom, co należało zrobić, pouczał uczniów-uzdrowicieli i dawał nadzieję przygotowanym na najgorsze. Polecał różnym bogom umierających. Hetko sadził za nim długimi krokami. Raz po raz podchodził bliżej i nad uchem kapłana narzekał na czasy, na dramatyczny stan zapasów. Odradzał karmienie tych, co i tak umrą. A w przerwach sączył pochwały na swojego chłopaka, który wprawdzie przebywał na wyspie, ale wciąż nie został dopuszczony do nauk.

Nagle Barwin stanął. Zmarszczył brwi. Rozejrzał się, jakby wyczuł coś niepokojącego. I ruszył w stronę chaty, pod którą leżał młodzieniec okryty białym płaszczem poplamionym krwią. Przy nim klęczał chłopak, którego długie włosy świadczyły, że był jeszcze przed postrzyżynami. 

–  Nyjan, włóczęgo! – ryknął Hetko, gdy poznał dzieciaka. – Ja za ciebie wory taszczę!

Kapłan uciszył go uniesieniem ręki. Kucnął przy młodzieńcu, w którym zdawało się nie było już życia. Przyłożył dłoń do mokrej, zimnej skroni, a wtedy witeź się ocknął. Z Hetki powietrze uszło niby z dziurawego miecha. Gapił się tylko z szeroko otwartymi ustami. Wiedział, kim był ranny. Widział już takich, tajemniczych i okrytych złą sławą, a jednak czczonych obrońców ludzi przed demonami i straszami, przed tym, co nienazwane, acz śmiertelnie groźne dla ciała i duszy, nieustraszonych żmijów.

– Zdradzisz mi swoje imię? – zapytał leżącego Barwin. – Tylko wtedy będę mógł cię uleczyć – dodał widząc wahanie.

Odpowiedź zabrzmiała jak syk. Zapewne, przez dziwnie rozszczepioną i źle zrośniętą górną wargę. Blizna i chudość pozbawionej zarostu twarzy o małym nosie nadawały rannemu gadziego, niezwykłego wyglądu. Barwin pokiwał tylko głową. 

– Nie dam ci umrzeć, synku – wyszeptał. – Jeszcze nie teraz. 

Położył dłonie na głowie młodzika i wyrecytował szeptem niezrozumiałą formułę. Powietrze wokół jego rąk zgęstniało. Krople deszczu rozpłynęły się na niewidocznej barierze.

– Czemuś mnie nie wołał? – Po modlitwie kapłan nie podniósł wzroku, ale wiadomo było, do kogo skierowane było pytanie. Ton nie wróżył nic dobrego. Chłopak o wiewiórczych włosach, klęczący przy rannym nie odpowiedział. Zacisnął tylko wąskie wargi. Błysnęły jego ciemne oczy.

– I jeszcze to. – Starzec podniósł z ud rannego wieniec.

– Z pędów powoju. – Pokiwał głową. – Każda znachorka wie, że węzeł życia zaplata się z kłączy. – I z lekceważeniem odrzucił nawięz.

– Weźcie go na wyspę. – Nakazał Barwin krótko, wskazując rannego żmija kilku uczniom, którzy zebrali się w pobliżu.

– No. Prędko! – Pogonił ich, mimo, że nie zwlekali ani chwili układając witezia na płaszczu, po czym kapłan odwrócił się i bez słowa więcej podążył za orszakiem.

Przed adeptami ustępowali ludzie. Nie zachęcani tworzyli korytarz, ale za plecami Barwina tworzyli zbiegowisko. Ich szepty brzmiały jakby wicher szedł przez bór.

– Gamoń! – prychnął Hetko w stronę Nyjana na odchodnym i przez chwilę się wahał, bo chętnie zdzieliłby Nyjana w ucho, ale że ten spiął się do skoku jak zając, stolem pogroził mu tylko pięścią wielką jak kowadło i podążył za Barwinem, a gniew wyładował na plecach chłopów i bab, którzy nie ustąpili mu na czas z drogi.

– Sam jesteś gamoń – fuknął dzieciak za sługą Barwina. – Gamoń i pokraka.

Tłumaczę i objaśniam:

1 Żercy; nazwa kapłana w słowiańszczyźnie. Słowo powiązane z żertwa – ofiara.

2 Jare Gody; święto przywitania Wiosny przypadające na 20 marca (brzezienia).

3 Morena; bogini zimy, którą jako kukłę topiono na przedwiośniu.

Część 2

Nyjan patrzył do ostatniej chwili na ginącą w oddali postać Barwina z nadzieją, że ten choć odwróci się, co sprawi, że mniej dokuczliwa będzie świadomość zawodu. Wcześniej liczył na to, że stary zapyta jak żmij-wojownik znalazł się na łące i ile sił kosztowało chłopaka przytarganie na własnych plecach rannego z lasu, gdzie odnalazł go rzężącego i bez mocy. Miał gotową opowieść, bo rozpierała go duma, że pomógł jednemu z osławionych wojowników. Marzył, aby stary zwichrzył mu czuprynę i nagrodził jednym słowem, albo spojrzeniem.

Kiedy młodzi uzdrowiciele nieśli poharatanego witezia, tylko on był ważny dla kapłana, to na nim stary skupił całą uwagę.

Niewiele brakowało, a Nyjan dostałby jeszcze baty od Hetki, którego nienawiść czuł, jak smród w oborach, gdzie sypiał. Nierzadko zresztą obrywał od niego, a syn wielkoluda, tłuścioch o imieniu Śleboda był jego zaklętym wrogiem i oprawcą.

Kasztanowłosy chłopak klęczał u progu sadyby, której kamienny próg wciąż był ciemny od krwi. Ślady krwi nosił wianek odrzucony przez żerca.

Młodzik podniósł nawięz, a posoka ubrudziła mu palce. Była lepka, miała rdzawy kolor i zapach jak krew Nyjana, a przecież witeź był postacią z klechd, jak wszyscy żmije. Może ich krew różniła się jak woda w strumieniu, spieniona, płynąca wartko, śmiało drążąca koryto i zdolna przesuwać kamienie, od takiej, która stała w stawie porośniętym szuwarem.

Bez świadomości co czyni, chłopak sięgnął palcami do ust i poczuł mdły, żelazisty smak na języku. Przeszło mu przez myśl, że gdyby zaczerpnął więcej stałby się nieustraszonym wojownikiem. Przypomniał sobie obrzędy ku czci Welesa⁠1, gdy ubiegłej wiosny Barwin pozbawił życia jeńców przyprowadzonych przez księcia Pałukę. Ci czcili jakiegoś ukrzyżowanego boga, a mówili o sobie; „chrześcijanie”. Nyjan podpatrywał ich, gdy stłoczeni w klatkach czekali na swój los. Byli obcy, z wyglądu i zachowania, czarnowłosi i czarnoocy, wciąż śpiewali pieśni w swoim języku, co przypominało pianie kogutów o poranku. Żercy wraz z siwowłosym władyką z Łekna i jego wojownikami wypili ich krew i umazali nią swoje twarze na wróżbę przyszłych zwycięstw.

Bóg Nawii był syty, a głowy straconych zatknięte na żerdziach stały się zaporą dla klątw czarowników z krzyżem na piersi i strawą dla kruków.

Tylko Barwin odprawiał takie rytuały, bo on jeden w chramie rozmawiał z nieśmiertelnymi, a jak mówił, każda moc płynęła od nich, przez krew, która była poświęcona, przez ogień i wodę.

Nyjan był tylko chłopcem do pomocy, nie stanie się więc śmiały jak żmij, choćby opił się krwi witezia jak mleka; pomyślał z żalem, który wycisnął mu łzy.

Szeptem odmówił modlitwę do Białobogi⁠2 i Żywii⁠3, by łaskawe dla ludzi boginie zaopiekowały się rannym żmijem. A przy okazji spojrzały przychylnie i na niego. Nie wierzył jednak, by spełniło się to ostatnie.

Meandrując pośród przybyszy ruszył ku bramie w niskim częstokole. Przeszedł przez kładkę przerzuconą nad przykopą. Przyglądał się pobrużdżonym twarzom wąsatych mężczyzn poganiających woły zaprzężone do wozów z dobytkiem i tym, którzy sami ciągnęli wyładowane dwukółki, babom uginającym się pod ciężarem tobołów, pastuchom wiodącym po kilka owiec, czy kóz, dzieciakom pałętającym się pod nogami. Odwracał oczy unikając spojrzeń dziewczyn, czy niedorostków łypiących na niego z zainteresowaniem, lub hardo. Ludzki potok ciągnął się od samej ściany lasu. Nyjan chciał zostać sam, a to możliwe było tylko w lesie, za karczowiskiem i pasem leszczyn. Pośród drzew nie spotykał zwykle nikogo.

Zboczył właśnie z traktu, by przebrnąć przez trawy i zniknąć pośród karczy, gdy dostrzegł Ślebodę wynurzającego się spośród wozów. Tłuścioch zapewne szedł za nim od wioski i Nyjan syknął ze złości na własną niefrasobliwość. Wiedział, że jeśli był ten jego oprawca, znajdą się i pozostali. Nim odetchnął dwa razy, na zawołanie Ślebody, jakby spod ziemi wyrósł krępy Wizuj o rękach długich jak u diablika, a za nim Częst ze złośliwym wyrazem twarzy, mały niby kłobuk⁠4, choć – co Nyjan poznał nieraz – jaszczurczo zwinny. Ostatni biegł Radoch, tak nijaki, że łatwo pomylić go było z pniem w lesie i z chochołem w sadzie.

Wszyscy oni rzucili się w pogoń za kasztanowłosym, który wyzwoliwszy się z nagłego paraliżu sadził już na patykowatych nogach ponad wykrotami, zwalonymi pniami i stertami chrustu, omijał korzenie wyglądające jak sturękie demony, lub jak kłębowiska węży. 

Chłopak dyszał, boleśnie odczuwał uderzenia w sterczące konary, otarcia nóg i rąk. Ślizgał się na rozmiękłej grudzie. Potknął się dwa razy, gdy źle ocenił siły, ale goniący go także kaleczyli się i wywracali. Włosy przyklejały się do szyi i twarzy Nyjana, ale zimny deszcz cucił go i dodawał sił.

– Stój pętaku! – Wzywali oprawcy. – I tak cię dopadniemy.

– Nogi z rzyci… – stękał zziajany Śleboda.

– Łazęgo – piszczał Częst. – Przybłędo!

Nyjan wiedział, że jeśli go dostaną nie pożałują kułaków i kopnięć, a może związanego zostawią na pastwę dzikich zwierząt i stworzeń nocy. Jego prośby o litość tylko bardziej ich zachęcały. Wołanie o pomoc też było na nic. Wszyscy mieli go za podrzutka, boginkowego odmieńca; być może przez kolor włosów, jakiego nie miał nikt poza nim i przez skórę upstrzoną piegami.

– Wracaj! – darł się Wizuj.

– Byś giry połamał! – Wrzeszczał Śleboda, ale jego głos wydał się Nyjanowi słabszy niż przed chwilą. Chłopak nie zwalniał, choć serce tłukło mu się w piersi niby ptak uwięziony w klatce. Skakał między odziomkami i mijał kępy chaszczy jak jeleń ścigany przez wilczą watahę. Nogi słabły mu jednak. Nyjan czuł, że stają się ciężkie niby dębowe karpy i sztywne jak drągi żurawi studziennych.

Gdy dokuśtykał do leszczyn, między którymi szumiał strumyk, klątwy ścichły, a kiedy zza krzewów spojrzał za siebie, nie dostrzegł nikogo. Nie został jednak na ruczaju, przeskoczył po kamieniach i mimo lęku ruszył w las po kobiercu z zawilców i kokoryczy, kluczył między pniami sosen i świerków, zmieniał kierunek brodząc w płytkim mokradle, a gdy wyczerpany, mokry i zziębnięty uznał, że wszedł już dostatecznie głęboko w bór, wspiął się w koronę rozłożystego grabu i nie zważając na mogące się tam czaić zalęże⁠5 przylgnął do kory, w rozwidleniu konarów. Drżał i szczękał zębami. Zdjął łapcie, odwinął paski z nóg i ściągnął portki. Wycisnął z nich wodę i na powrót założył. Skulił się wciskając dłonie pod wyliniałą baranicę, jaką miał narzuconą na giezło.

Z wolna oddech mu się uspokajał, obicia przestały dokuczać, a  spokój powracał w serce i w myśli, które z chaotycznie rozrzuconych jak wróżebne patyki, składały się na powrót we wzór i przepowiednię, obietnicę chwili wytchnienia. Zamiast dudnienia krwi, usłyszał szum wiatru i coś, jakby daleki dziewczęcy śpiew, ale może zdawało mu się tylko, bo gdy na nim skupił uwagę, ten zniknął.

Nyjan sycił się zapachem powietrza, wonią żywicy, lasu i bagien, gdzie po zimie wracało życie. Czuł słodko-gorzki smak, gdy napełniał  płuca, a choć chłód ziębił gardło, cieszył się z każdego oddechu.

Wreszcie i deszcz ustał, a niebo otworzyło się jakby za sprawą czaru. Słoneczne promienie poczęły głaskać falistą, zielonkawą korę nadając jej wygląd srebrnej blachy. Kiedy dotykały Nyjana, czuł ich ciepło. Wspiął się wyżej ku blaskowi. Tutaj słońce oślepiło go, ale gdy osłonił oczy dostrzegł korony drzew poniżej. Tworzyły pled, nierówny i gdzieniegdzie dziurawy, ale niemal gotowy, by mogli po nim stąpać bogowie. Nyjan zamarł w oczekiwaniu, że ujrzy choć jednego. Zamiast tego rozbrzmiały śpiewy ptaków. Chłopak dostrzegał pośród gałęzi żółto-szare bogatki, zielonkawe czyże, miarowe dudnienie zdradzało dzięcioły. Chmury odpłynęły jak wielkie okręty o czarno-burych żaglach, o jakich mrożące krew opowieści słyszał od kupców przybywających z dalekiego Truso lub z Winety⁠6. Ciepło słońca i zapach rodzącej się wiosny sprawiły, że poczuł się błogo, jakby po dniu ciężkiej pracy ofiarowano mu kubek mleka z miodem. Zwiesił nogi i majtał nimi przez chwilę, jednak senność obezwładniała go, jakby maleńkie boginki-samodiwy ⁠7zasłaniały mu dłońmi oczy, unieruchamiały kończyny i szeptały do ucha. Walczył z tym odrętwieniem, ale powieki miały ciężar sztab z ołowiu, a ręce i nogi zmieniły się w kamienie. Zdawało mu się, że zmienił się w jednego z owadów zatopionych w żywicy, znajdowanych nieraz w króbkach pod spałami – ukośnymi żłobkami u sosnowych pni, – a niemoc wlewająca się w myśli spowodowała, że stracił świadomość ciała, jego deprymującej słabości i podatności na ból.

Opuścił kryjówkę jak liść poderwany podmuchem wiatru, za żagiel mając ciekawość. Zdziwił się, że nie podrapały go konary, że był lekki jak puch babiego lata.

Nyjan był szczęśliwy i nie bronił się dłużej. Pomyślał, że to właśnie czują bezcielesne nawi⁠8e unoszące się pomimo braku skrzydeł. 

Oto stał się jedną z nich.

A gdy wzniósł się ponad korony drzew, w świetle dnia ujrzał bezkres boru. Pośród lśniącego cyną jeziora majaczyła lednicka wyspa. Zdziwiło go, jaka była mała, jak karaś rzucony na paterę. Domy przypominały łuski, a bożnica rybie oko. To miejsce było dotąd dla Nyjana sercem świata, przystanią do której wracał z wypraw. Wydawało mu się, że dokonywał bohaterskiego wyczynu odchodząc na pół dnia w leśną gęstwę, a każdy krok okupiony był nieraz oszalałym biciem serca, ale teraz dostrzegł, że było to ledwie kilka kroków w porównaniu z ogromem przestrzeni, jaką ogarniał wzrokiem. Dostrzegał ciemniejsze przecinki, wiodące ku Lednicy i kreski wiatrołomów, oczka innych jezior i dymy snujące się z dachów chat w oddali, rozwiewane przez wiatr. Przyglądał się temu długo, z fascynacją. Odkrył wreszcie, że może kierować swym lotem. Wystarczyło, by pomyślał. Spróbował raz i drugi, w górę i w dół. Robił to coraz śmielej, aż, gdy dostrzegł rudel saren skubiących świeżą trawę, zanurkował. Był zachwycony swobodą i poczuł się jak ptak. Sarny pierzchły z gracją. Nyjan nie wiedział, czy widziały go, czy może wyczuły zmysłami innymi niż bystry wzrok i słuch. Porzucił je, gdy dostrzegł watahę dzików. Pognał ponad ich grzbietami, między pniami, w gąszcz matecznika, przez podmokłą łąkę i grząskie bagnisko.

Rozgarniał wiechcie tataraku i suchych traw, przeszywał leszczyny strącając żółte bazie, bujał wierzbowymi czuprynami.

Widział bobry pracujące przy swych żeremiach, polujące nawet za dnia lisy, tokujące cietrzewie, a nacieszywszy się lasem wzniósł się znów ponad korony drzew, ku chmurom. Bujał pomiędzy ich przędzą, a ziemią, zachwycony wolnością i mocą, aż gdy zapadający zmierzch zatarł wizję, a iskry rydwanu Dadźboga⁠9 podpaliły świat u jego krawędzi, Nyjan przypomniał sobie, że kiedyś miał ciało. Wtedy zdał sobie sprawę jak jest wysoko, jakby cząstka ludzkiej natury pozostała w nim w chwili przemiany i jak kot ukryty na zapiecku czekała na nadejście zmroku.

Przypomniał sobie opowieści o ludziach porwanych przez płanetników⁠10. Zdobycz powietrznych stworzeń spadłszy była tylko workiem pogruchotanych kości. 

Przestrachem napełniło go wspomnienie z dnia, gdy przyglądał się berkutowi polującemu na kaczki, walce na śmierć, gdzie decydowała zwinność i prędkość. Jedna z gęgaw padła wtedy ofiarą drapieżnika, a teraz Nyjan utożsamił się z nią. 

Słyszał w bożnicy o Umorach-Straszach⁠11, przeklętych dzieciach Światowita⁠12 i Nicy⁠13 krążących między Jawią a Welą⁠14 i bał się ich nieprzytomnie. Jego serce zmroził strach, że padnie ich łupem. 

Pomimo zauroczenia lotem zapragnął więc wrócić w koronę grabu. Potem podda się karze, jaką wymierzy mu Barwin, a nawet jeśli Śleboda z druhami dodadzą swoje, będzie to lepsze niż śmierć zadana przez demony. Skupił na tym życzeniu całą wolę i zdało mu się, że opada. Najpierw niczym źdźbło, ale wreszcie szybciej i szybciej. Świat pod nim i wokół ginął w ciemności, gdy noc okrywała Jawię coraz szczelniej swym kocem, a on chciał krzyczeć, bo jeszcze chwila i runie na ziemię, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Nie potrafił. 

I poczuł uderzenie. Nie było to jednak spotkanie z ziemią, choć wydawało mu się, że jego pierś została zmiażdżona i niezdolny był odetchnąć. 

Drugi atak nastąpił mgnienie po pierwszym, a tym razem chłopak doznał bólu przeszycia oszczepem. Jakieś istoty okrążały go i atakowały raz po raz, a on nie miał rąk, którymi mógłby się obronić, nóg, na których by uciekł, ani już nawet woli, by pokierował swoją duszą. Łkał, unieruchomiony, jakby zamknięto go wewnątrz pnia. Tak czuli się zapewne jeńcy, gdy skrępowani i uwiązani do pali kopani byli i bici pięściami przez rozszalałą gawiedź. Ich życie kończyło się niedługo potem, a krew barwiła dłonie i włosy oprawców. Nyjan pewien był, że tak się stanie z nim, choć jego mordercami będą niewidzialne stworzenia, w których świat wtargnął za sprawą niezrozumiałego zrządzenia losu. Uderzały w niego coraz częściej, bawiąc się bezbronną ofiarą. Trącały go. Ocierały się o niego. Miał wrażenie, że przenikają przezeń i wydzierają resztki nadziei. On zaś tracił świadomość. Pewien był wreszcie, że nie przeżyje kolejnego zetknięcia z lodowymi grotami ich szponów. Był bukłakiem, z którego wyciekały ostatnie krople wody życia. 

Wtedy usłyszał zgrzyt, jak tarcie kamieniem po szkle, pisk, który przeniknął go na wskroś. Nie znał zwierzęcia, które wydawałoby taki głos, choć las, zwłaszcza nocą, pełen był przedziwnych dźwięków. Zdał sobie sprawę, że słyszał go już wcześniej, w chwili próby w chramie. Przypomniał sobie boga zaklętego w pniu wierzby i sowie oczy jak rozżarzone węgliki, spoglądające na niego spomiędzy konarów.

Tchnienie zimy raz jeszcze zmroziło jego serce, ale tym razem było ożywcze, jakby odetchnął krystalicznym lutowym powietrzem, gdy na niebie płoną ogniska umarłych.

Zdał sobie sprawę, że nękające go stworzenia odeszły, jakby wyrok został odroczony.

Przez moment Nyjan dryfował jak łódka z kory w strumieniu, zdziwiony, bo opanowała go dziwna beztroska. Nie był jednak sam,  wiedział to, choć teraz się nie obawiał. Nieświadom był natury bytu, który go odnalazł, ale miał wiarę, że nic mu nie zagraża. Wbrew rozsądkowi poddał się woli istoty, a ona wypełniła mu płuca, rozum i serce, jakby była tym lutowym powietrzem. Poszybowali tym razem oboje. 

Pognali z dziką radością, prędzej niż wiatr, a kiedy wypłynęli na bezkres nieba usianego ogniskami, Nyjan wiedział już dokąd zmierzają.

Zanurzyli się w mrok, który zdał się chłopakowi gęsty jak smoła, oklejał go i wciskał się do ust. Nyjan miał wrażenie, że oddycha nim i czuje jego gorzki smak, jednak nie wzbraniał się przed kolejnym haustem. Wraz z istotą, z którą się połączył, brnęli z mozołem ku płomieniom łyskającym w oddali. 

Może tam odnajdzie matkę, pomyślał. Przeląkł się jednak, bo jak ją rozpozna, skoro nigdy jej nie widział, nie czuł jej zapachu, nie wiedział jakie miała oczy, włosy i czy jej dłonie były miękkie. Nie był pewien, czy go kochała zanim zabrali ją bogowie. Nikt we wsi nie chciał mu o niej opowiedzieć, a Barwin stawał się jeszcze bardziej zimny i oschły, gdy Nyjan choćby napomykał. 

Wreszcie wydostali się z topieli i poszybowali ze śmigłością jaskółki.

Przeszywali powietrze ponad welańskimi łąkami, zostawiając za sobą łowców przemierzających lasy, gromady wojowników pijących wokół ognisk, albo ścierających się z sobą z dziką radością, kobiety przy potokach, dzieciaki hasające z psami, wsie podobne do tych w świecie żywych, aż w pewnym momencie zdało się Nyjanowi, że w dali dostrzega czarniejszy od nocy pień Drzewa Istnienia – Kłódź⁠15 na konarze której spoczywa Jawia, w koronie mieszkają bogowie, a zmarli palą ogniska, u korzeni zaś Nyja stoi na straży wejścia do Nawii i wraz ze Żmijem⁠16 strzeże królestwa Welesa⁠17. Kłódź ginęła w oparze z kropel wodospadu. Nyjan wiedział od Barwina, że wokół pnia zlewają się wszystkie wody z boskich krain i spadają na ziemię śmiertelników jako deszcz, a tęcze są mostami między tymi światami.

Nyjan dotarł tu jednak inaczej. Dzięki istocie, która nim zawładnęła.

Chciał lecieć dalej, wyżej, po kres, ale jego przewodniczka zatrzymała go. Zawisł w bezruchu rozumiejąc, że dotarł do granicy, której nie przekroczą. Przez chwilę oboje trwali jak pasażerowie łodzi, która dotarła do przełomu, a potem runęli w dół.

Nyjan ocknął się jak topielec. 

Kiedy zamykał powieki wciąż widział obrazy, jednak sen rozwiewał się jak poranny opar. Przypomniawszy sobie gdzie jest, przylgnął silniej do pnia. Krew łomotała mu w skroni, ręce drżały, ciało bolało, jakby nie miał w sobie całej żadnej kostki, a wnętrzności wyrwano i poćwiartowano. Jeszcze nie był pewien, czy to jawa. Wracały mu jednak zmysły. W końcu znów słyszał uszami, widział oczyma, czuł szorstką korę pod palcami. Potarł dłońmi twarz i przeczesał włosy. Nie był już jaskółką, ani bezcielesnym bytem z przedziwnego majaka. Rozejrzał się za stworzeniem, które towarzyszyło mu w drodze.

 Czujnie wsłuchiwał się w odgłosy nocy, ale nie usłyszał nic poza zwykłą pieśnią wiatru pośród drzew. Miał jednak wrażenie, że coś przygląda mu się z ciemności. Błysnęły sowie ślepia. 

Gdy chłopak wspomniał wizję miał pewność, że istota, która mu się objawiła istnieje także po tej stronie. Dotąd nie uczyniła mu krzywdy, lecz Nyjan wiedział, że jeśli ona jest demonem, w jednej chwili może go zabić.

Przypatrzył się tym oczom, ale ich latarnie zgasły. To tylko ptak; dodawał sobie otuchy.

Noc już była ciemna i z lasu dochodziły niepokojące szmery, trzaski, szuranie, piski i kwiki. Wszystkie one były jednak znane i wydawały je zwierzęta, jakich Nyjan się nie obawiał. Rozstrzygał pozostanie w koronie drzewa do rana, ale ścierpł niemiłosiernie, było mu zimno, a głód szarpał trzewiami, jakby sam był demonem i żądał ofiary.   

Chłopak zsuwał się ostrożnie z konaru na konar. Ślizgał się i łapał równowagę, sapał przy tym i jęczał, gdy ostre pozostałości ułamanych gałęzi darły mu ubranie i skórę. Wreszcie zawisł na najniższej z nich i nie widząc nic pod sobą zebrał się na odwagę i skoczył.

Ściółka była miękka, ale Nyjan boleśnie uderzył biodrem w garb korzenia i zaklął. Podniósł się rozcierając siniaka i ruszył w kierunku, gdzie spodziewał się, że znajdzie brzeg lednickiego jeziora. Przedzierał się przez krzewy i drzewa obalone siłą burz lub ze starości, okryte mchami, z naroślami hub, po których wspinały się boginki leśne, zmarłe przedwcześnie, szalone za życia dziewczęta zmienione w bladolice wiły, których miłość była dla chłopców zabójcza, przeskakiwał strumienie, gdzie kąpały się ponoć dziwożony o splątanych włosach, porywające nowonarodzone dzieci, zgarbiony przechodził polany na których bywały majki, usypiające swym śpiewem i mącące rozum słuchaczy.

Nie dostrzegł żadnej z nich, za co podziękował bogom. 

Księżyc jak ząbek czosnku przyświecał przez chmury, raz po raz dając szansę na ustalenie kierunku. Nyjan poznał wreszcie drzewa i trakt łączący lednicką osadę z Gnieznem oddalonym ledwie o pół dnia drogi. Nyjan nigdy tam nie dotarł, a teraz groziło stamtąd niebezpieczeństwo, o którym z trwogą opowiadali uciekinierzy tłoczący się na brzegu jeziora. Niedaleko tej drogi chłopak odnalazł rannego żmija i stąd niósł go ku osadzie. Był blisko domu, choć wiedział, że nocą nie dostanie się na wyspę. Poczuł się jednak raźniej.

Bezwiednie zaczął nucić.

Widział już palące się w oddali ognie, a ostatnie drzewa przesłaniały mu widok na osadę. Myślał tylko o ciepłym kącie w jakiejś stodole i kawałku podpłomyka, jaki na pewno dostanie od podróżnych, gdy powie, że jest z wyspy, od Barwina. Minął leszczyny i ruszył ku bramie, gdy poruszyło się kilka ciemnych kształtów, które wziął za odziomki zostawione po wyrębie. Jeden z nich znalazł się przed nim, a dwa kolejne po bokach.

– Długoś zwlekał łachudro, kozi bobku. – Nyjan poznał głos Ślebody. – Pewnikiem zbłądziłeś ofermo.

Grubas trzymał drąg, którego grubszy koniec zrzucił z ramienia i uderzył nim o ziemię.

– Myślał żeś wypierdku, co my mało cierpliwi? – W jego głosie brzmiała sadystyczna satysfakcja.

– Aleśmy są. I tyś też jest. – Zarechotał. 

Z boku Nyjan dostrzegł Wizuja, którego gnomiej sylwetki nigdy by nie pomylił, bo też niewielu ludzi miało tak długie ręce, że niemal sięgały ziemi. 

– Czekalim jak na dziewkę – rzekł gnom głosem, jak ze studni.

Z prawej, po przenikliwym zapachu cebuli poznał Częsta.

– I zatańczymy z tobą jak z dziewką. – Chudy karakan odezwał się piskliwie. 

A więc za plecami Nyjana musiał czaić się Radoch, domyślił się chłopak, ale zaraz poczuł jego kopnięcie. Poleciał na Ślebodę, który już był gotowy. Cios bijakiem w brzuch pozbawił Nyjana oddechu. Chłopak skulił się, a wtedy Wizuj oplótł go ramionami i uniósł jak szmacianą kukłę, okręcił się z nim i cisnął Nyjana wprost przed Częsta, w błoto, które spryskało chudzielca. Wizuj roześmiał się spazmatycznie.

Nyjan padł na bok, ale mokra glina zamortyzowała uderzenie. Probował się podnieść, ale kopnięcie chudzielca było dobrze mierzone. Chłopak padł twarzą w grudę. Łapał oddech, jakby tonął. Chwycił w dłonie mokrej ziemi i cisnął nią w oprawcę, który pochylił się, aby szarpnąć go za włosy. To był Śleboda, który teraz pluł i klął. 

Ktoś chwycił Nyjana w kostkach i pociągnął. Chłopak znalazł się w kałuży, która niemal go pochłonęła. Drąg wylądował na jego plecach, ale woda przejęła część siły uderzenia.

– Dalej go, psiego kołtuna – zachęcał kamratów Śleboda.

– Całym brudny – wydyszał Wizuj. – Ojciec zły będzie.

– I matula uszy natrze. – Częst smarknął w palce.

– Tak go nie ostawim. – Grubas był nieprzejednany. Wszedł w bajoro i nie zważając na nic klęknął na plecach Nyjana. Chwycił głowę ofiary i wcisnął ją pod wodę. Chłopak szarpał się, ale ciężar tłuściocha go unieruchomił. Tracił dech, opił się błota, ale wreszcie synowiec Hetki go puścił.

Nyjan nabrał powietrza i się zakrztusił.

– Worek! – wrzasnął Śleboda, a jeden z pomocników mu podał.

Szmaciany łachman znalazł się na głowie Nyjana, który poczuł  jak grubas związuje go na jego szyi zaciskając sznur niemal jak wisielczy powróz. Taki sam mocny węzeł zacisnęli mu na ramionach, wiążąc je za plecami. Było jeszcze kilka kopnięć.

– A teraz szukaj drogi w dom – parsknął Śleboda.

– Może jednak pójdziesz w las. Tam zaś wilcy i inne licho. – Chłopacy z chąsy śmiali się do rozpuku.

– Obaczym, co da ci los, obsrańcu – szydził tłuścioch. – Niech cię wiedzie przeznaczenie.

I pchnął Nyjana w kałużę. Ten zaś padł na kolana. 

Oddychał ciężko wciąż kaszląc. W ustach miał gorzko-kwaśny smak grudy i nie chciał wiedzieć, czego jeszcze. Nie mógł tego wypluć, bo materia przylegała ściśle. Poruszał głową, ale sznurek dobrze trzymał worek na jego głowie. Wzruszył ramionami sycząc z bólu, ale te zostały także unieruchomione z bezwzględną starannością.

Śmiech cichł z wolna, aż Nyjan poznał, że został sam.

Podniósł się i niemal upadł ponownie, bo stracił czucie w prawej nodze. Pokuśtykał wychodząc z wody, ale nie widział nic. Wsłuchał się w głosy i ruszył w stronę, gdzie zniknęły śmiechy oprawców. Potknął się o korzeń i wpadł pomiędzy zwalone pnie. To nie była dobra droga. Posuwał się stopa, za stopą wybierając przejścia między przeszkodami, ale często zmieniał kierunki i w końcu nie wiedział już, czy nie zbliżył się do lasu.

Ktoś znajdzie go tu przecież o poranku, wystarczyło by zaczekał. Nie chciał jednak, by znaleziono go takiego. Poniżonego i pokonanego.

Kiedyś się zemści, obiecał sobie. Na każdym z tych łajdaków. Uczyni z nich swoich niewolnych i będzie karmił tym, co zostawią psy i świnie. 

Na razie jednak jego sytuacja była opłakana. I niepohamowany szloch wstrząsnął nim, mimo że nie chciał płakać.

– Nyjan. – Usłyszał naraz, ale gdy powstrzymał chlipanie głos się nie powtórzył. Może był przesłyszeniem, albo odnalazła go jedna z boginek.

– Nyjan – odezwał się ktoś miękko i śpiewnie. Był więc stracony.

– Gdzieś ty? – Teraz w głosie zabrzmiało zniecierpliwienie.

– No, odezwij że się. – I Nyjan poznał ten tembr. Nie wierzył jednak w realność tej chwili. W mgnieniu oka zapomniał o bólu i tym, co uczynili mu jego zaklęci wrogowie.

– Tutaj. – Chciał krzyknąć, ale z jego gardła wydobyło się jedynie rzężenie. – Tu jestem.

– Nyjan? – Głos dochodził z odległości kilku kroków.

Chłopak się poruszył. 

– Tyś to? – W zaśpiewie było niedowierzanie. – Na bogów.

Poczuł jak ciepłe, choć kościste dłonie dotykają jego ramion. To była Naraj. To naprawdę była Naraj.

Rozwiązała węzły na jego przegubach i zdjęła worek z głowy. W mroku ujrzał jej błyszczące oczy. Dziewczyna była pomocnicą w chramie, jedną z wychowanek starej Obry. Brała udział w rytuałach i przy składaniu ofiar. Była też znachorką, a mówili, że także widunką. Ponad wszystko była jednak najpiękniejszą istotą, jaką Nyjan widział w całym swoim krótkim życiu. Miała czarne włosy i oczy o barwie jeziornej głębi, wysokie, jasne czoło i usta o barwie dojrzałych malin. Nyjan widywał ją w kącinie, czasem przy pracach wokół świątyni, ale głównie w snach.

Uwolniony rozcierał nadgarstki, wpatrywał się w dziewczynę jak w obraz na tafli wody i nie umiał wydusić ani słowa.

– Kto ci to uczynił? – Spojrzała na niego tak, że zapomniał o świecie. 

– Co oni ci zrobili?

Wzruszył ramionami.

– Już ja wiem, kto to. – Pokiwała głową. – Barwin się nimi zajmie.

– Nie mów mu – wybąkał wreszcie Nyjan.

Wykrzywiła twarz nie rozumiejąc.

– Proszę. – Chłopak opuścił oczy.

– No dobrze – odparła po chwili ciszy. – A teraz wracaj do osady.

Przytaknął.

– A ty? – wyrwało mu się.

– Mi trzeba w drugą stronę. – Wskazała na las.

– Pójść z tobą? – przeszło mu w trudem przez gardło.

Roześmiała się. Nie było w tym śmiechu jednak kpiny.

– Tobie na dziś wystarczy przygód.

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzew.

– Naraj – zawołał za nią.

– Skąd wiedziałaś? – Uniósł worek i sznury, gdy się obejrzała.

– Widziałam – odparła.

A więc prawdą było, co niej mówili; pomyślał. 

Patrzył jeszcze za dziewczyną, gdy ta znikała w ciemnościach. To spotkanie było jak sen. Wszystko, co przydarzyło mu się dziś było jak sen, lub było snem właśnie, majakiem, koszmarem, a wreszcie cudownym widzeniem. Nie powie o tym nikomu, obiecał sobie, bo kto by uwierzył w taką historię. Nikt

Tłumaczę i objaśniam:

1 Weles; rogaty bóg wojny i pan Nawii wymieniony np. w staroruskiej Pieśni Dorocznej 1115 r.

2 Białoboga; bogini opiekująca się wszelkim życiem wzmiankowana przez Helmolda, jako przeciwieństwo Czarnoboga, jej brata.

3 Żywia; bogini Słowian połabskich, wymieniona przez Helmoda z Bozowa. Opiekunka natury, w szczególności drzew, sadów i bydła.

4 Kłobuk; demon, najczęściej złośliwy, występujący pod postacią kury, wrony lub kota

5 Zalęże; stworze i boginy – opiekunowie wzrostu i przemiany

6 Truso; miasto opisał przez podróżnika Wulfstana, znajdowało się u ujścia Wisły do Zalewu Wiślanego. Wineta; gród z osadą handlową u ujścia Odry utożsamiany z dzisiejszym Wolinem.

7 Samodiwy wywodzą się głównie z folkloru bałkańskiego, jako dusze kobiet zamieszkujące w koronach starych drzew, opuszczały swoje schronienia wczesną wiosną i hipnotyzowały śpiewem. Były przychylne junakom i czasem rodziły im dzieci.

8 Nawie; dusze ludzkie

9 Dadźbog; bóg światła, władca jasności.

10 Płanetnicy – obłocznicy; demon powietrzny z wierzeń słowiańskich. Zostawali nimi samobójcy.

11 Umory-Strasze; demoniczne, wyklęte byty, pierwsze dzieci Światowita i Nicy, od których wzięli się też inni bogowie.

12 Światowit; Światowit, czyli Bóg Bogów i Nica –  pani nicości i otchłani, to Pierwobogowie, z których powstały inne boskie byty.

13 Nica; Światowit, czyli Bóg Bogów i Nica –  pani nicości i otchłani, to Pierwobogowie, z których powstały inne boskie byty.

14 Wela; kraina zamieszkała przez bogów i umarłych dobrą śmiercią oraz stworzenia niematerialnej przyrody.

15 Kłódź; pierwotne drzewo przecinające wszystkie światy; łac. Axis Mundi (oś kosmiczna) – występuje w wielu systemach wierzeń np. w mitologii skandynawskiej jako Yggdrasil, u Sasów Irminsul etc.

16 Żmij a w zasadzie Zmij; stworzenie mityczne pilnujące wejścia do Nawii, mógł pojawiać się jako skrzydlaty wąż lub też pod postacią orła.

17 Weles; rogaty bóg wojny i pan Nawii wymieniony np. w staroruskiej Pieśni Dorocznej 1115 r.

Część 3

– Gdzieś się wałęsał? – Barwin pochylony nad rannym żmijem nie spojrzał nawet, gdy zwalisty Hetko brutalnie rzucił Nyjana na podłogę w chramie. Kapłan w skupieniu ocierał twarz leżącego wojownika gałganem, który raz po raz zanurzał w kamiennej misie. Wokół roznosiła się woń ziół, ale też ostry zapach potu i psujących się ran. 

Nyjan słyszał pojękiwanie witezia, gdy rozcierał ramię obolałe od uścisku Hetki i uderzenia w twarde bele podłogi. W głowie wciąż mu szumiało od łupnięcia kułakiem, jakie pozbawiło go chęci oporu, gdy pomocnik kapłana dopadł go u przeprawy, ledwie około południa kasztanowłosy chłopak stanął przy kładce.

– Nigdy cię nie ma, gdyś potrzebny.

– Święta racja, ojcze! – Hetko syknął nienawistnie. Rad zdzieliłby raz jeszcze Nyjana pięścią, albo poczęstował kopniakiem, ale bojąc się gniewu kapłana rzucił jedynie drewnianą karpę do żaru w obmurowaniu paleniska pośrodku pomieszczenia, aż sypnęły iskry.

Mimo dnia w chramie panował półmrok poprzecinany wiązkami światła, w których migotał kurz. Promienie wpadały przez wąskie otwory u szczytu dębowych ścian i padały na kamienną podłogę przed posągiem z wierzbowego pnia, tworząc świetlistą ścieżkę ku bóstwu. Wydobywały z mroku czaszki rogacizny i zębate pyski zwierząt wiszące na ścianach po obu stronach, a pulsujący żar ogniska sprawiał wrażenie, jakby stworzenia te wciąż żyły. Łypały na Nyjana ślepia niedźwiedzie i wilcze, a kły drapieżników gotowe były zatopić się w jego ciele, gdyby tylko podszedł zbyt blisko. Chłopak wzdrygnął się i podniósł osłaniając dłonią przed słonecznymi włóczniami. 

Stanął u paleniska i z odległości, ciekawie oglądał witezia ułożonego na tej samej ławie, do której on był uwiązany w czasie próby. Młodzik nie wyglądał lepiej niż gdy Nyjan odnalazł go w lesie. Dygotał wstrząsany drgawkami. Rany na jego ciele roniły krwawe łzy pomimo, że nad głową wojownika stał niemy bóg zaklęty w drzewie, a przy boku giął się stary kapłan, na którego twarzy malowała się rozpacz.

– Szukała cię Obra – usłyszał Nyjan, a na wspomnienie starszej nad służebnymi poczuł, jakby na szyję zarzucono mu powróz.

– Walczyła o życie tego błogosławionego całą noc. Tak jak wszystkie jej dziewki. – Barwin dopiero teraz skierował wzrok na chłopaka.

Niesprawiedliwość osądu, jaki chłopak wyczytał w źrenicach kapłana niemal wycisnęła mu łzy z oczu. W jednej chwili chciał opowiedzieć o Ślebodzie i ucieczce w las, ale myśli splątały mu się w głowie jak bluszcz.

– Ziół trzeba do leczenia – rzekł kapłan wstając. Ujął pęk suszu i podszedłszy rozkruszył liście nad żarem. – Nie byle jakich jednak, bo te rany nie od ludzi.

– Od czego zaś, ojcze? – wyrwało się Nyjanowi.

– Ziół trzeba, rzekłem – powtórzył Barwin zimno, lecz nagle przygarbił się i jakby zmalał.

– Idź do Naraj, ona ci powie, jakich – dodał po chwili głosem pełnym zwątpienia.

Nyjanowi nie trzeba było powtarzać. Nagle przestał być ważny żmij, obce i mroczne moce, żal do Barwina i nienawiść Hetki. Ustąpiło nawet niewyspanie i ból kości. Do Naraj pognałby na kraj świata, choćby tylko po jedno słowo. Nigdy nie śmiał wejść do chaty świątynnych dziewek, a teraz zrobi to z nakazu Barwina. Bez chwili zwłoki, unikając kułaka od Hetki wypadł z chramu.

Na zewnątrz opadły go jednak wątpliwości. Dziewczyny śmiać się będą z niego i fukać na jego widok, jak zwykle. Jednakże był gotów znieść każde upokorzenie, jeśli nagrodą będzie widok Naraj. Podbiegł więc do studni i umył twarz w cebrze, przygładził włosy i ruszył ku sadybie stojącej opodal.

Gdy stanął u drzwi dostrzegł, że były uchylone. Z wnętrza dochodził cichy śpiew. Tego głosu, dźwięcznego jak rujeniowe⁠1 dzwonki nie pomyliłby z żadnym. Przylgnął więc do ściany i słuchał w zapamiętaniu pieśni o młodym wojaku, co na koniku cisawym pędzi z wojny przez błonie i jego oblubienicy czekającej w strapieniu, o miłości szczerej, która połączy ich serca i dłonie. Gdy przymknął oczy ujrzał siebie jako owego młodzieńca. Piosnka hipnotyzowała. Nyjan bał się poruszyć, a nawet głębiej odetchnąć, by nie spłoszyć śpiewaczki.

W melodię raz po raz wplatały się inne dźwięki; plusk, suche trzaski lub kroki.

Wreszcie głos ścichł, a wtedy chłopak, jakby wiedziony na postronku, wszedł w ciemną sień i stanął sparaliżowany, bo ujrzał Naraj. Stała w izbie, rozświetlona pląsającymi wesoło płomieniami paleniska, odwrócona doń plecami, naga. Jej czarne włosy zawinięte były na smukłej szyi, przez co nic nie zasłaniało koralików kręgosłupa na wysokości szczupłych, prostych ramion, ani delikatnie zarysowanych łopatek. Cień kładł się między wzniesieniami grzbietu i sięgał aż do wąskiej talii, gdzie skupiał się w dwojgu dołeczków, poniżej których linia bioder i ud lśniła jak krawędź dymnego kwarcu wygładzonego przez strumień, zza którego wychynęło słońce. Dziewczyna pochyliła się by nabrać wody czerpakiem, po czym polała sobie włosy i ramiona. Jej czarny warkocz zalśnił, jakby w splotach utkwiło tysiące świetlików, a skóra zdawała się z wosku. Naraj obmywała się powolnymi ruchami, a jej wiotkie dłonie dotykały wygiętego w łuk karku, gładkich boków, obmywały piersi i brzuch.

Nyjan poczuł gorąc, jakby to jego oblewała dziewczyna, policzki zapiekły go niby natarte pokrzywą, a perlisty pot ściekał mu z czoła. Mokre dłonie wytarł w hajdawery. Mimo zakłopotania nie potrafił oderwać oczu od Naraj, która zdała mu się piękniejszą od Zorzy⁠2, nieledwie przywidzeniem, postacią z bajęd o rusałkach i żywiach. 

Przełykając ślinę zachłysnął się, a próbując opanować kaszel niemal zemdlał.

– Jużeś się napatrzył? – Naraj nie przerwała mycia, a Nyjan odwrócił się poczerwieniały jak alkiermes.

– Czemuś nie zawołał przed wejściem? – Usłyszał wpatrując się w kąt sieni, jakby z kłębiących się tam pajęczyn czytał przyszłość.

– Teraz zaś udajesz przestraszonego – dodała z drwiną dziewka. – Tak nie czynią mężczyźni.

– Nie jestem mężczyzną – powiedział nim pomyślał.

– I nigdy nie będziesz nachodząc białki ukradkiem, a potem uciekając oczyma jakby to, coś obaczył, nie było warte patrzenia.

– Aleć… – Zakręcił się na pięcie. Ujrzał Naraj już zawiniętą w płócienne giezło, wyżymającą długi warkocz. Szukał słów.

Jej malachitowe oczy, wpatrzone w niego zdawały się prowokować do najgłupszych odpowiedzi.

– Jesteś taka piękna – wykrztusił.

– To już lepiej – odparła i zarzuciwszy na ramiona chustę przeszła ku ławie, gdzie siadła i nalawszy sobie wody do kubka popiła.

– Chcesz tak stać u drzwi cały dzień? – Wskazała mu miejsce naprzeciw, a Nyjan skoczył jak łania, niemalże przypalając sobie pięty w ognisku.

– Masz szczęście żem sama.

 Naraj patrzyła na niego z powagą, acz bez groźby. Na jej twarzy widoczne było wyczerpanie, choć w oczach młodzika dodawało to jej urodzie dodatkowego blasku, natchnionej łuny.

– Po coś przyszedł?

– Od Barwina. – Naraz Nyjan ujrzał na twarzy dziewki tę samą rozpacz, co u kapłana. Westchnęła ciężko i opowiedziała czego musi szukać i gdzie, a potem przez chwilę przyglądała się Nyjanowi w ciszy, gdy on z trudem wytrzymywał, by nie zakryć twarzy dłońmi.

– To prawda co gadają, żeś jego synem? – spytała wreszcie.

– Nie wiem.

– Chudyś jak on. – Otaksowała go. – Choć skąd u ciebie te wiewiórcze włosy?

– Kasztanowe – poprawił. – Tak powiedziała białka, której pomogłem przy krowach.

– Może zdawało się jej, że to będzie dobra zapłata za wyleczenie zwierząt ze wzdęć. – Dziewczyna prychnęła.

– Niech będzie, że kasztanowe – dodała, gdy zagryzł wargi. – Choć i tak nie znam nikogo prócz ciebie, kto by takie miał.

Chłopak wcisnął kosmyki pod koszulę, choć miał ochotę wyrwać je i cisnąć w ogień. Nie pierwszy raz.

Naraj podsunęła mu kubek, a on zaczerpnął zachłannie, aby ugasić wstyd, lecz napój miast schłodzić rozgrzał, jak świadomość, że przed chwilą tę samą krawędź muskały usta Naraj.

– Ponoć tyś znalazł tego żmija. – Głos dziewczyny ledwo przebił się przez łomot jego serca. – Opowiesz mi jak to było?

I Nyjan wyznał z całą szczerością, czemu uciekał w las i jak targał wojownika ku osadzie, a potem utrzymał przy życiu. 

– Dobrześ uczynił. – Pochwaliła uzdrowicielka, a Nyjan nie dopowiedział jak ocenił go Barwin, bo ciepło jakie czuł pod sercem było zbyt przyjemne.

– Barwin mówił, że jego rany nie od ludzi. – Przypomniał sobie pytanie bez odpowiedzi.

Naraj wstała i podeszła do ogniska. Wyciągnęła ku niemu dłonie i wpatrzyła się w płomienie, które podeszły wyżej, jakby były zwierzętami i łasiły się do swej pani.

– Wojny w Jawii są jak ogień, który trawi szczapy, a przecież nie powstaje sam z siebie.

– Duma i żądze je wywołują.

– Owszem. – Dorzuciła drzazg. – Pytanie brzmi; czyje?

– Mówisz o bogach?

– O bogach i demonach, o tym, co przed naszymi oczyma zakryte, co widzą czasem kapłani, wołchwiarze, widunki i żmije.

Nyjan podszedł i spojrzał w ogień, jednak nie dostrzegł tam niczego niezwykłego.

– Ten żmij walczył z demonami? – Wbił wzrok w Naraj.

– Ze stworami służącymi Bezimiennemu, z nienazwanymi bytami i takimi, których lepiej nie wywołuj z krainy mgieł. – Uzdrowicielka mówiła jakby do siebie, a w jej głosie pobrzmiewała groza.

– Któż to Bezimienny? – Nyjan rozwarł szeroko oczy.

Naraj chwyciła dłonie chłopaka i ścisnęła je silniej niż mógłby się spodziewać. Przez ramiona Nyjana przeszedł dreszcz, który poraził jego całego. Widział siebie w jej źrenicach.

– Słyszałam, że jednym ze Zniczy, pierwszych dzieci pierwobogów Światowita i Nicy, dzieci które zbuntowane przeciw swemu ojcu próbowały go unicestwić.

– Dlaczego?

– By nie dzielić się władzą z innymi bogami, których chciał stworzyć Światowit.

– Ale im się nie udało.

– Nie. – Naraj zamknęła powieki. – Pokonani zostali Umorami, demonami krążącymi ponad Rzeką Zapomnienia, którą przebywają martwi w drodze do Wyraju. Jedynie ten, którego zwiemy Bezimiennym, bo jego imię zostało mu odebrane, dostał szansę na odkupienie winy, ale jego cele są nieodgadnione. Wielu kapłanów mówi, że oszalał. Jedno natomiast jest pewne, jak i inne Znicze nienawidzi ludzi.

– Z jakiej przyczyny?

– Sama nie wszystko rozumiem. – Naraj puściła dłonie Nyjana i szczelniej okryła się chustą. – Na przykład, dlaczego są ludzie, którzy oddają mu cześć.

– Kto taki?

– Kapłani Ognia i ich słudzy.

– I nie boją się oni gniewu Światowita?

– Naiwnyś. – Dziewka westchnęła.

– Gdzież oni się chowają? – rzucił buńczucznie.

– Spotkasz ich, gdy najmniej się spodziewasz. – Pod  spojrzeniem Naraj jego odwaga okazała się płomieniem z garści suchego chrustu. – Są pośród nich zagrodnicy, wołchwiarze, wyklęci żercy wygonieni z kontyn, jak i władycy. Ci wychowują wojowników podobnych żmijom i przyzywają byty, które z Jawii wypędził Światowit.

Naraz zastygła, a w jej spojrzeniu pojawił się lęk.

– Co się stało? – Nyjan odrzekł zaskoczony.

– Ona cię szuka. – Uzdrowicielka rozejrzała się wokół, a Nyjan spostrzegł, że jej źrenice stały się tak blade, że niemal nie odróżniały się od białek. Usta wykrzywił dziwny grymas, a ruchy dziewczyny stały się sztywne, jakby walczyła z krępującymi ją węzłami.

– Kto? – Chłopak rozejrzał się, lecz w izbie byli tylko oni dwoje.

– Ona nadchodzi. – Naraj cofnęła się płochliwie.

– Naraj, proszę – załkał Nyjan.

– Ona jest blisko, bo ktoś ją zaprosił. – Dziewczyna mówiła w transie. Oparła się o krosna. – Tyś to uczynił?

– Ja nic – jąkał się chłopak. – Ja nikogo…

– Odejdź. – Naraj wyciągnęła ręce zasłaniając się przed Nyjanem, lub czymś co dostrzegła za jego plecami. 

Wybąkał coś, czego sam nie zrozumiał. Nie wiedział czego przestraszyła się Naraj, ani co ma uczynić, by ją uspokoić.

– Precz! – wrzasnęła wreszcie dziewka.

Nyjan cofnął się przerażony. Chciał przepraszać, prosić o wybaczenie, choć nie wiedział czym zawinił.

– Naraj – wybąkał, ale wstyd i strach, jak cieleśni oprawcy, ściskali mu gardło. Poczuł mdłości, a szum, jaki począł rozbrzmiewać mu w głowie, stawał się coraz głośniejszy niby wiosenna ulewa przechodząca w letnią burzę. Przez ten huk przebijał odgłos tarcia nożem o kamień.  Brzmiał jak wołanie, jednak nie przypominał żadnego znanego zwierzęcia.

„Kim jesteś?” – wyszeptał Nyjan sięgając dłonią do skroni, wiodąc palcami po szyi ku ramionom, ale nie otrzymał odpowiedzi. Zamiast niej obudził się w nim gniew, nieukierunkowany, dziki i rozgrzewający krew do wrzenia.

I w tym momencie, nim ból stał się nie do zniesienia, zakręcił się na pięcie i pognał, byle

Tłumaczę i objaśniiam:

1 Rujeń

2 Zorza; inaczej Jutrznia, bogini blasku i poranka.

Część 4

Hetko czekał w łodzi. Siedział okryty ciemnym płaszczem, zwalisty jak góra i aż dziw, że bajdak nie zatonął pod jego ciężarem – pomyślał Nyjan, gdy dobiegał do brzegu. Spod kapoty wystawał tylko wielki nos stolema⁠1, i łapska ściskające trzony wioseł.

Chłopak wiedział, że przewoźnik go nienawidzi, głównie dlatego, że Barwin uczył właśnie jego, przybłędę i wyrzutka, jak o Nyjanie mówili we wsi, po wtóre, to Nyjan został dopuszczony do prób, a nie Śleboda, syn Hetki, i jakby tego było mało, po nieudanych obrzędach, Barwin zamiast pognać Nyjana precz, jak to czyniono z chłopcami, którzy nie otrzymali darów Nyji, nakazał mu zostać w bożnicy.

Decyzji kapłana nie pojmował nawet sam Nyjan.

Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie moc Barwina, Hetko utopiłby go, albo zadusił jak szczenię. Dlatego siadł na samym dziobie dłubanki wskoczywszy do łodzi w ostatniej chwili, bo ledwie Hetko ujrzał go, odbił od brzegu.

Wielkolud mruczał coś przez całą drogę, jakby mimo wszystko ważył decyzję.

Wreszcie, gdy dno bajdaka zaszurało o piach, Nyjan wyskoczył, rozchlapał wodę i w trzech skokach znalazł się na trawie. Uprzedził tym samym Hetkę, który już się podniósł, by chwycić go za łachy.

– Co robisz, głupi?! – zasyczał zawiedziony przewoźnik, opluwając sobie brodę. Trwożnie rozejrzał się po jeziorze cichym i gładkim o zmierzchu.

– Już ja bym cię nauczył, szczeniaku durny! – Zazgrzytał zębami. – Wygarbowałbym ci skórę, jak bydlęcy krupon na podeszwy.

– Ślebodzie zad garbujcie – wyszczekał chłopak, ale że jego głos był wciąż bardziej dziewczęcy, zabrzmiało to żałośnie.

– Bacz na to, przybłędo – Hetko wyciągnął palec, – że tam las ciemny i dziki, a w nim stworze na krew łase, lesowiki, biesy i żbiki. Pono nawet gdzieniegdzie gryf z gałęzi zimnym, ni ptasim, ni gadzim okiem pogląda. Niewiada, czy choć skóra z ciebie ostanie, psi bękarcie.

Nyjan nie chciał pokazać strachu, ale mimo woli poczuł, jak strużka zimnego potu ścieka mu po grzbiecie.

– Nie boję się… – skłamał.

Hetko uśmiechnął się wrednie.

– A może chcesz wracać, co? – Prychnął. 

– No chodź. – Zapraszającym gestem wskazał deskę w łodzi. – Powiesz Barwinowi, że ziół mu nie przyniesiesz, boś w portki narobił, zanim w krze wlazłeś?

Wielkolud trząsł się z radości, a jego brzuch ruszał się, jakby uwięzione tam pospołu liszki i gęsi wyczyniały harce.

– Pójdź no tu. Jutro Barwin jaką babę pośle. Co tam babę. Dziewkę. Boć dziewka od ciebie mniej strachliwa.

Chłopak poczuł, że złość urosła w nim, niby rozdmuchiwane miechami ognisko, z którego strzelały iskry, a płomień podnosił się wyżej i wyżej, ale zamiast się odgryźć, oczy zapiekły go, jak od dymu. Odwrócił się, zacisnął zęby i zrobił pierwszy krok.

Rzeczywiście głupi był, że się zgodził, wyrzucał sobie, gdy tylko wybiegł od Naraj, ale było za późno na żal.

Odetchnął głęboko, jak przed zanurkowaniem i ruszył przed siebie, a świat pozbawiony słonecznego światła wydawał mu się nierzeczywisty.

– A idź. Idź. – Wciąż słyszał za sobą Hetkę. – Ślizgnij się na własnym łajnie, bo już gacie masz pewnikiem pełne.

Niestety, olbrzym bezbłędnie wyczuwał paraliżujący chłopaka strach, ale wykpiwając Nyjana, wbrew intencjom, wzmagał jego determinację. Kasztanowłosemu obraz boru rozpływał się przed oczyma i nie czuł ziemi pod stopami. Płynął w powietrzu, niby puch babiego lata popychany wiatrem.

Wreszcie, gdy od mrocznej ściany dzieliły go już tylko leszczyny, stanął, a szum liści poruszanych wiatrem i trzask uderzających o siebie konarów wydawały mu się głosami istot, których kształty malowała wyobraźnia.

Pewien był, że Barwin pozna, gdy zbierze korę i zioła nad ranem i nie z miejsca, z którego miały pochodzić. Postąpił więc w przód i niemal tracąc przytomność, wszedł w nieprzejrzany gąszcz.

Każdy krok wydawał mu się tak głośny, jakby towarzyszył im głos; „on tu jest!”. Poczuł się niezgrabny jak okulały wół, serce biło mu niby wojenny bęben, a oddech był wiatrem, co uginał konary.

Początkowo przedzierał się na oślep i wydawało mu się, że drzewa chwytają go długimi, szponiastymi palcami, chcą wydłubać mu oczy, rozerwać ubranie i pozbawić skóry. Czuł na twarzy pajęcze sieci, zaklejały mu usta i nos tak, że nie mógł oddychać. Zrywał je ze wstrętem. Nogi grzęzły w gęstym poszyciu, potykał się i ślizgał, a przez myśl przeszło mu, że Barwin nie chce wcale, by wrócił. Że kapłan wysłał go na pewną zgubę.

Nie będę płakał; obiecał sobie już drugi raz.

Po chwili, jakby za sprawą zaklęcia, las zrobił się rzadszy, drzewa się rozstąpiły, a zamiast chaszczy pojawiły się paprocie, które choć sięgały ramion, rozgarniał łatwo. Z każdą chwilą dostrzegał też coraz więcej.

Uspokoił oddech.

Wreszcie owładnęła nim ciekawość, która okazała się silniejsza od trwogi, a jak na życzenie bóg Chors⁠2 wypłynął swoją księżycową łodzią i choć najpierw przeświecał jedynie między konarami, jak blady, błędny ognik, kiedy wzniósł się wyżej, zrobiło się jasno.

Nyjan rozglądał się wokół i odnajdywał znajome rośliny, rozróżniał pojedyncze dęby, leśne dziady o twarzach surowych i pomarszczonych, dostojne buki o jasnej korze, lśniącej w księżycowej poświacie, wysokie aż po samo niebo, z koronami tworzącymi zwarte sklepienie. Wiedział, że ich konarach mieszkały dające życie rody i zalęże, ale mógł też czaić się ryś, lub jak zapowiadał Hetko, gryf. Nie wypatrywał ich jednak. Przyspieszył.

Znalazł się pomiędzy grabami o węźlastych korzeniach,  splątanych jak węże w kłębowisku. Niektóre, położone siłą gromu, lub walczących olbrzymów, sękate i pogięte przypominały szkielety smoków, lub ażdachów⁠3 i łączyły brzegi strumyków. Przeszedł przez jeden z takich mostów, zarośnięty mchem, zwieszającym się niby turza broda i zdało się Nyjanowi, że w dole dostrzega kąpiące się zwiewne wodnice⁠4, śliczne panny o białej skórze i włosach splątanych, niby wierzbowe witki. Szum potoku brzmiał jak zaproszenie, ale śpiewać tak potrafiły również śmiertelnie niebezpieczne żywiołaczki⁠5. Jeszcze wiele dni dzieliło od kupalnocki, a wiedział, że dopiero wtedy, gdy kapłani poświęcą wodę, stworza stracą moc.

Las pachniał odurzająco i wyglądał czarownie. Nyjan na chwilę zapomniał o strachu.

Po krótkim marszu dostrzegł zalaną bladym światłem przestrzeń, porośniętą ziołami i pierwszym kwieciem. Wiedział, że o pierwszej letniej pełni, właśnie tutaj zapłonie grumadkowa watra, największe z ognisk, którego płomienie oczyszczą i poniesione do chat ochronią przed Morą⁠6 i demonami nocy, stąd śpiewając ruszą panny, by położyć wianki na wodzie jeziora, a chłopcy, aby je łowić. W krzach, wokół tej łąki, spotkają się kochankowie spragnieni miłości, by spleść swoje ciała w tańcu życia.

Nyjan marzył, że kiedyś wyłowi wieniec Naraj o zielonych oczach, w głębinie których utonął; Naraj, której nie miał śmiałości powiedzieć o swoim uczuciu, dla której nie istniał. Którą przeraził.

Westchnął.

Rozejrzał się bardziej przytomnie. Żółte, drobne kwiaty pszonki-ziarpłonu dostrzegł natychmiast, pojawiły się jak za sprawą czaru. Nieco dalej odnalazł liście niezakwitłego jeszcze ślazu. Trudniej przyszło mu odkrycie miejsca, gdzie widywał biedrzeńce, bo ich białe baldachy rozwijały się dopiero w czerwieniu, ale Barwinowi potrzebne były kłącza.

Pozostało jednak najtrudniejsze.

Gdy zostawił za sobą łąkę i stanął przed gęstwiną, której nie była w stanie przeniknąć księżycowa poświata, chwilowa odwaga w Nyjanie rozwiała się jak mgła, zachwyt pierzchł z chyżością sarny, bo mimo, że było już ciepło, od matecznika bił dziwny chłód. Zahuczała sowa i z oddali dobiegł szum i trzask, a potem cichy jęk konania. To był czas łowów, pora kiedy nocni drapieżcy wychodzili na żer i w mroku gęstym i lepkim jak dziegieć toczyła się walka na spryt i zwinność. 

Nyjan długo ważył decyzję, bo nawet gdy nie pójdzie dalej, nie wróci z pustymi rękoma; jego umysł usprawiedliwiał się przed sercem. Dębową korę zerwie zaś z dziadów, które mijał wcześniej. Cóż z tego, że Barwin pozna. Jeśli ceną ma być jego życie zniesie obelgi, jak wiele razy wcześniej, przełknie gorycz spojrzenia kapłana i drwiny chłopaków ze wsi. Już miał zawrócić, gdy pośród gęstwiny dojrzał blady płomyk. Zatrzymał się i wbił oczy w ciemność.

Uznał, że to zwidy, zanim jednak odwrócił głowę światełko zamigotało znów.

Strach walczył w chłopaku z ciekawością i śmiejąc się chrapliwie brał górę. Wtedy płomyk zalśnił i już nie zgasł, trwał, jakby ktoś trzymał pochodnię na wysokości pasa. Ogień jednak nie drgał zwyczajnie, nie mienił się kolorami.

– Hej, – wyszeptał Nyjan. – Jest tam kto?

Zrazu odpowiedział mu tylko las, trzaskiem gałęzi i głosem puchacza, jękiem łownego ptaka i chrobotaniem, jakby pazury darły korę, ale po chwili zdało mu się, że z głębi boru słyszy melodię, która nie była tylko poszumem liści, gwizdem wiatru w konarach, czy pomrukiem drapieżnika. Zamarł i wytężył słuch, a przez bicie jego serca wyraźnie przebijał wznoszący się i opadający głos, który wyraźnie nie był wytworem rozbudzonej wyobraźni, lecz przypominał dumkę. Nyjan nie rozpoznawał słów, jakby zagubiona zbieraczka runa jedynie nuciła, ale głos przybliżał się i nabierał barwy, dobiegał wreszcie zza pni, majaczących w zasięgu wzroku.

– Ktoś ty? – Spróbował Nyjan raz jeszcze, lecz bez skutku.

Rozejrzał się uważnie i podszedł kilka kroków, czując jak ręce mu drżą, a nogi miękną, ale płomyk nie znikał, zamiast tego kusił tajemnicą, a śpiewaczka wabiła głosem miękkim jak len, ciepłym niby pled, słodkim i kojącym.

Nyjan podszedł, obiecując sobie, że tylko do zwalonego pnia, oparł się o spróchniałą karpę, ale nadal nie był w stanie dostrzec więcej niż blady płomyk.

Wspiął się na przeszkodę i opuścił po drugiej stronie, a kiedy zrobił kolejne kilka kroków, ciemność zawarła się za nim niczym brama. Poczuł się, jak oblany smołą, nagle ręce stały się ciężkie, oddech trudny, a oczy dostrzegały tylko to, co było na wyciągnięcie. Odwrócił się nerwowo, rzucił się w bok, okręcił się wokół i zdał sobie sprawę, że nie wie już skąd przyszedł. Ze zgrozą zdał sobie też sprawę, że dumka ucichła, a jedynie ognik o barwie lodu trwał niezmiennie i był to teraz jedyny cel we wszechogarniającej ciemności. Nyjan nie miał wyboru i choć strach obezwładniał go, ruszył w kierunku blasku.

Szedł długo, tak mu się przynajmniej zdawało, upadał kilkukrotnie drąc hajdawery i kalecząc kolana. Czuł się obserwowany przez setki oczu, dochodziły go szmery, zwierzęcy warkot, odgłosy skradania, nie widział jednak niczego prócz ognika, który się nie przybliżał, ani też nie oddalał. Nyjan słyszał o takich od łowców przybywających nad lednickie jezioro. Ponoć budzili się o poranku daleko od miejsca gdzie zbłądzili, tak daleko od domu, że wracali potem w znajome krainy kilka dni, albo i miesięcy, a wielu ich towarzyszy, z którymi udali się na łowy, ginęło bez śladu.

Nyjan odzyskał wreszcie wzrok, a kiedy wyszedł spoza drzew, pierwszy głaz wyrósł przed nim nagle, jakby spod ziemi. Był omszały, o nierównych krawędziach, jak grot włóczni olbrzyma mierzący ostrzem w niebo pełne gwiazd, lśniący w chorsińcowym⁠7 blasku.

Chłopak wyciągnął rękę, przeciągnął palcami po zimnej, wilgotnej, chropawej powierzchni i upewnił się, że menhir jest prawdziwy.

Kamieni było więcej, wyłaniały się z ciemności, jakby za sprawą jego woli, jedne przysadziste, niby obrzędowe Baby, inne smukłe; tworzyły kromlech, pośrodku którego stała niska budowla z mniejszych granitów. To była cembrowina.

– Studnia Dusz – wyszeptał. Pamiętał dzień, kiedy przyprowadził go tutaj Barwin.

Nyjan nie pragnął wchodzić pomiędzy głazy, bo wiedział, co kryje się w czarnej wodzie. Widział już raz mgliste postaci, które zwabione kilkoma kroplami krwi, wiły się w rozpływającej się posoce, niby węgorze przy końskim trupie, i nie pragnął zobaczyć ich już więcej. W jego pamięci wyryły się ich wykrzywione, zdeformowane twarze, niby ludzkie, ale jakby poddane torturom. Zdawały się dalekie i nierzeczywiste, ale gdy tylko napiły się krwi wynurzały się, śmiertelnie blade, niektóre bez skóry, lub odziane w jej strzępy, niby w poszarpane giezło. Zadawały ból rozrywając myśli, mówiąc o braku nadziei, o nieuchronnym, a potem wyciągały po niego kościste dłonie, jakby chciały wciągnąć go w toń, choć miały wskazać drogę i odsłonić ścieżkę przeznaczenia.

Tamtego wieczora kapłan Barwin wszedł w krąg od strony dębu, przypomniał sobie Nyjan – od strony drzewa, z którego korę miał przynieść chłopak.

Hercyn rósł po drugiej stronie kromlechu, kilkanaście kroków od najbliższego kamienia, ale jego korona tworzyła tak zwarty dach nad kręgiem, że Nyjan wpierw uznał, że to chmura, wielka i ciemna, która przysłoniła gwiazdy.

– Zcernoboh⁠8 – wyszeptał, gdy okrążywszy menhiry stanął kilka kroków od tęgiego pnia pomarszczonego Dziada, którego tułów był popękany jak stara, skórzana zbroja, dziuple wyglądały jak oczy bez źrenic, a największa z nich ziała, niczym rozwarte usta gotowe połknąć Nyjana. Pokrzywiony pień porastały lśniące od wilgoci huby, wielkie jak schody prowadzące w koronę, a zgrubienia kory przypominały zastygłe sylwetki niedźwiedzi, dzików, albo potężnych istot podobnych ludziom, zaś dziesiątki grubych, węźlastych ramion sięgały szeroko i daleko, jakby czekały na ofiarę, która przybliży się na tyle, by ją zagarnąć i zgnieść w tytanicznym uścisku wyciskając krew, soki życia, którymi dąb skropi swoje korzenie.

Chłopak wpatrywał się w twarz leśnego strażnika czekając na najgorsze, lecz nie działo się nic z tego, co sobie wyobraził, nie poruszyła się żadna gałąź, a czarne oczodoły nie wypełniły się źrenicami.

Nyjan podstąpił krok, a po chwili jeszcze jeden.

Wciąż dygocząc, wyjął zza pasa rogowy nożyk, ujął go niepewnie za rękojeść i odnalazł w głowie słowa modlitwy.

Wtem, z lewej doszedł go trzask łamanych gałęzi, coś szło z lasu i przedzierało się ku łące. Chłopak zamarł. W jednej chwili serce podeszło mu do gardła, ucisk w piersi wydusił powietrze, a gdy szum stale narastał, zawroty głowy omal nie spowodowały, że upadł.

Oto idzie Borowy⁠9, strażnik lasu, by go zabić i pożreć duszę; pomyślał trwożnie. Nogi stały się jednak zbyt ciężkie, by uciekł. Nożyk wypadł mu z zesztywniałej dłoni. Nie mógł krzyczeć, bo głos uwiązł w gardle. Był jak pień, a może właśnie zmienił się w młodą łodyżkę. Przemknęło mu przez głowę, że pewnie zaraz wypuści liście i zostanie tutaj do końca swoich dni. Bezradnie wpatrywał się, skąd dochodził hałas. Spodziewał się wielkiego niedźwiedzia, bądź tura, bo pod takimi postaciami, w opowieściach zjawiał się puszczański demon.

Wreszcie zasłona krzewów się rozwarła.

Stworzenie, jakie ujrzał, nie miało wielkich zakręconych rogów, ani potężnych kłów, czy pazurów jak dratwy, nie parskało gniewnie i nie ryczało stając na dwóch nogach. Miast bestii, jakiej się spodziewał, chłopakowi pokazała się biała klacz. Była rosła, jak żaden tarpan, jakiego dotąd widział, ale nie wzbudzała lęku, lecz w kaskadzie księżycowej poświaty, przelewającej się teraz jak wodospad między konarami Zcernoboha wyglądała majestatycznie. Miała mocną, szeroką pierś i długą, łabędzią szyję pokrytą bujną śnieżną grzywą, która falowała podobnie jak i ogon, równy grzbiet za niskim kłębem lśnił, a gdy obchodzili się wzajemnie, mocne, suche kończyny unosiły się tak lekko, że zdawało się iż za chwilę klacz oderwie się od podłoża i poszybuje.

Parskała niespokojnie i obracała uszami nasłuchując, a gdy stanęła przed Nyjanem w jej wielkich, czarnych źrenicach chłopak odnalazł pytanie.

Znów usłyszał szum, nie wyraźniejszy wprawdzie niż powiew, ale jego wyczulone zmysły nie dały się zwieść. Moment później, z zarośli, wybiegli dwaj półnadzy mężczyźni trzymający w rękach zadzierzgi.

Nyjan widział już takich, z włosami długimi, jak u dziewcząt, zawiązanymi w ogon, szczupłych do chudości, a jednak mocnych i zwinnych jak żbiki, o twarzach bladych, pociągłych, pozbawionych zarostu i mało urodziwych, dziwnie zdeformowanych, podobnych do gadzich, głównie za sprawą górnych warg przeciętych i zrośniętych tak, że rozszczepienie sięgało samej przegrody nosa, który bardziej przypominał skórną fałdę z dwiema wąskimi szczelinami.

Ich zimne oczy błyskały szkliście. 

Wyglądali na bliźniaków, ale wszystkich żmijów można było wziąć za braci – pomyślał Nyjan – sługi kapłanów, ich nieustraszonych i budzących grozę wojowników. Chłopak słyszał, że choć zrodzeni z ludzkich kobiet, spłodzeni byli przez demony.

Odcięli klaczy drogę ucieczki ustawiając się po dwu stronach dębu. Obchodzili ją przystając przy głazach, a Nyjan dostrzegł różnicę w ich chodzie. Kiedy usta tego, który stąpał pochylony lekko jak tropiciel otworzyły się, jakby na jego twarzy pękła niezagojona rana, chłopak usłyszał syk.

– Ktoś ty?

Niemal fizyczny ból szarpnął jego wnętrznościami. W gardle utkwił kołek.

– Pachołek jakiegoś zielarza. – Nie doczekawszy odpowiedzi, rzekł z drwiną drugi, o głosie mniej świszczącym, bardziej chłopięcym. Wskazał na porzucony kosz. – Odważny, albo li głupi.

– Zajedno – zabrzmiało jak wyrok zza pleców chłopaka, ale gdy żmije postąpili o krok, klacz zarżała i zatańczyła pokazując kopyta.

– Precz od konia, pętaku – wychrypiał z zimną groźbą tropiciel. – Jeślić życie…

Nyjan nie potrafił wymówić słowa, jednak decyzja pojawiła się już w jego głowie i gdy śmignęła w powietrzu pętla, by zniewolić białogrzywą, pochwycił zadzierzg, niemal zaplątując weń ramię. Odrzucił chropowaty, mokry sznur i zanurkował ku linie z ciężarkiem, mającej opleść nogi klaczy. Nakrył powróz własnym ciałem, a kamień na jego końcu uderzył go w bok pozbawiając na moment oddechu. Przekoziołkował, gdy żmij pociągnął. Młodszy z wojowników chciał pochwycić właśnie jego, ale teraz zrewanżowała się klaczka. Uderzenie kopytem w pierś odrzuciło żmija na kilka kroków. Padł z głuchym westchnieniem, wprost pod Zcerneboha.

Nyjan wstał, choć w głowie mu szumiało, a nogi miał miękkie, jak z łyka. W jednej chwili dotarła do niego beznadziejność tego oporu; szaleństwa, które mogło kosztować go życie. Cofnął się za białogrzywą, w głąb kamiennego kręgu, ku cembrowinie. Tutaj odwrócił się, by pogonić konika, a samemu poddać się żmijom, póki jeszcze liczył na ich łaskę, ale nie ujrzał już zwierzęcia, za to przeszył go dreszcz, jakby zanurzył się w zimnej toni jeziora. Potarł oczy, które zapiekły, a gdy odzyskał wzrok, zamiast konia stała przed Nyjanem wysoka, piękna kobieta o białych włosach sięgających bioder. Miała na sobie lekką, jasną szatę, ale najbardziej absorbujące były jej oczy, które prześwietlały myśli. 

Kobieta nuciła cicho i Nyjan poznał melodię dumki.

– To ty? Ty mnie tu przywiodłaś swoim śpiewem – wybąkał, a w odpowiedzi otrzymał uśmiech, od którego zakręciło mu się w głowie. 

– Kim… – zająknął się onieśmielony. – Kim jesteś?

– Nie poznajesz mnie? – Głos nieznajomej brzmiał jak dzwonki.

– Nie pani. – Nyjan cofnął się i rozejrzał, a wszystko poza kręgiem z kamieni znikło w ciemności. Nie było mężczyzn, dębu Zcerneboha, lasu i nawet księżyc schował się za chmurami. Wewnątrz kromlechu było jednak widno, zaś światło brało się z włosów kobiety, z jej ramion i rąk. Poświata odbijała się w wilgotnych liściach i dotykała źdźbeł traw, oblewała Nyjana i mimo swej bladości dawała ciepło.

– Mam wiele imion – rzekła kobieta, gdy zobaczyła w jego twarzy wahanie. – Mówią na mnie Pranisza⁠10, Gołuba lub Białodziewa.

– Białoboga? – Nyjan jęknął z niedowierzaniem. – Matka bogów?

– Nie tylko bogów – odparła, przechodząc obok niego. – Nie tylko. Poprzez ciała ludzkich dziewcząt jestem poniekąd matką ludzi. Przynajmniej niektórych.

Chłopak dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż stoi i upadł na twarz.

– Wstań – usłyszał pobłażliwe westchnienie.

– Nie mogę, pani – wymamrotał drżąc.

Gdy podeszła, poczuł jej ciepły dotyk na ramionach, upoił się słodką wonią polnych kwiatów i ziół, jaką roztaczała.

– Pomogłeś mi – rzekła po chwili wpatrywania się w chłopaka, kiedy z jej pomocą zebrał się z trawy. – To ja tobie jestem winna podziękowanie. 

– Przecież mogłaś uciec – wybąkał, zerkając niepewnie na jej nagie stopy, kibić o szerokich biodrach, na których opinała się suknia i talię ściągniętą wiązanym stanikiem. – Stratowałabyś mnie. Nawet żmije nie zatrzymaliby ciebie.

Nie odpowiedziała, a on spojrzał w jej jasną twarz. Miała piękne oczy, nie mniejsze, niż kiedy była jeszcze klaczką, ale usta o karminowych wargach układały się w czysto ludzki uśmiech. Roztaczała wokół siebie dziwna aurę, emanowała siłą natury, łączyła w sobie piękno poranka, ciepło letniego powiewu, tajemnicę mateczników i niedosięgłą głębię nocnego nieba, ale najbardziej zachwyciła chłopaka tym czymś nieuchwytnym, co wzbudza pragnienie pozostania, a mieści się w jednym słowie; dom.

– Dlaczego więc tego nie zrobiłaś? – spytał ośmielony, ale też zarumienił się, oszołomiony nawałnicą doznań.

– Chciałam, byś wybrał.

– Jak to?

– Zastanawiałeś się, dlaczego przysłał cię tutaj Barwin – odgadła.

– Bym już nie wrócił – odparł z pochopną szczerością, choć myśl ta wyrażona głośno napełniła go jeszcze większym przygnębieniem.

– Czy wiesz, kim on jest?

– Kapłanem, – odparł Nyjan, zaskoczony pytaniem. – Pierwszym w chramie.

– A dla ciebie? – Nie dawała za wygraną.

– Myślę, – zawahał się, – że mnie nienawidzi. Zawiodłem go, wiem. Nie przeszedłem żadnej z prób, ale wystarczy, by pozwolił mi odejść z bożnicy.

– Nie powiedział ci, kim jesteś. – Odkryła ze zdumieniem. – Ani o twojej matce i jak przyszedłeś na świat.

Myśli Nyjana splątały się jak węgorze w niewodzie. Jego samotność była czymś oczywistym, jedynym, co znał. Nieświadomie pragnął czyjejś opieki i w ciszy zazdrościł dzieciakom, których rodziciele poganiali i wymyślali, ale karmili i zawsze na noc wpuszczali do izby. Nigdy nie pomyślał, że mógł być jednym z nich. Że gdzieś żył – być może – ktoś, kto dałby mu to ciepło.

– Może to i lepiej – powiedziała, nim zebrał słowa.

– Barwin przysłał cię tutaj, – Białoboga wróciła do porzuconego wątku, – byś doszedł prawdy o sobie. Prawdziwy stajesz się bowiem tylko w obliczu strachu, nocy i śmierci. Miewasz sny, których znaczenia nie pojmujesz, prawda?

– Tak, – przyznał. – One nie są przyjemne. Widzę w nich umarłych. Ich nawie płyną ku mnie, otaczają i przesłaniają wszystko, jak gęsta mgła. Szepczą najpierw, ale nie rozumiem ich słów, wyciągają ręce, dotykają mojej skóry, a gdy ich dłonie przenikają mi pierś, czuję ich chłód. Chcą zabrać mnie ze sobą. Nawie krzyczą wreszcie, rozwierają szeroko szczęki, lecz nie wiem, czego chcą. Przechodzą przeze mnie, a wtedy zdaje mi się, że umieram. Budzę się mokry od potu, a chłopacy ze wsi nie chcą, bym kładł się w tych samych miejscach co oni, bo ponoć krzyczę i rzucam się, jak w chorobie.

– Kiedyś wszystko zrozumiesz, a wtedy strach minie – odparła kładąc dłoń na jego głowie, ale nie pocieszyła go. – Teraz jednak nie musisz się bać niczego. Chodź.

Skinęła na niego i skierowała ku cembrowinie. 

– Patrzyłeś już w wodę studni dusz, prawda? Co widziałeś?

– Straszne rzeczy.

Wyciągnęła zapraszająco rękę i Nyjan podszedł niepewnie, po czym ujął jej ciepłą, miękką dłoń. Poczuł mrowienie rozchodzące się od palców ku sercu. Włoski zjeżyły się na jego ramieniu i przysiągłby, że właśnie cały zamienił się w jeża. Postąpił ku kamieniom, lecz ona wyczuła jego strach.

– Przy mnie nie grozi ci nic. Czy mi zaufasz? – Spojrzała w jego oczy, a on nie potrafił zaprzeczyć.

– Ja pokażę ci coś więcej – obiecała, a z jej źrenic biło światło podobne do odbicia pochodni w głębinie. 

Białoboga pochyliła się nad czarną wodą, a wtedy i on zdobył się na odwagę.

Wir obracał liśćmi, które pływały coraz szybciej i szybciej. Nyjan przypatrywał się temu ulegając hipnotycznemu działaniu. Lej pośrodku stawał się coraz głębszy, aż sięgał poniżej terenu, na którym stali. Jego ostry paznokieć zginął w ciemności, w studni bez dna, a chłopak poczuł, że jego ciało które wydłużyło się przedziwnie, wykręciło jak wyżymana pościel zostało wciągnięte niby motek przędzy przez ten wir. Woda u brzegów przelewała się ponad głazami cembrowiny, moczyła nogi Nyjana dając mu poczucie, że wciąż jego część znajduje się w Jawii.

Gdy wirowanie ustało, czas stanął w miejscu, jakby świat ścięty nagle mrozem zastygł na progu śmierci. Chłopak wpatrywał się w obrazy, jak w odbicia na tafli lodu, poznawał siebie, lecz zarazem był sobie obcy. Widział widmowe bladoniebieskie postaci, zastygłe, niczym topielcy pod zmarzliną i cienie jak dziegieć rozlany po tym lodzie. Nie bał się jednak, bo czuł za plecami obecność Białobogi. Chciał by to ona była jego matką. Z jej pomocą poszedłby wśród nawii, pomiędzy te cienie, wszędzie gdzie by go posłała.