„Uległość” to powieść wieszcza, brzmiąca jak memento, ale także stawiająca szereg pytań i pobudzająca do przemyśleń. Poniższa notka nie jest więc stricte recenzją, ale także efektem moich dywagacji na jej bazie. Jedno z pytań, jakie stawia M.H. to czy rzeczywiście Islam ma do zaproponowania współczesnemu człowiekowi więcej niż demokracja, niż ma komunizm? M.H. w swojej powieści przeciwstawia rozkład ideowy społeczeństwa zachodniego w dobie laicyzacji, ateistycznego materializmu, pławiącego się w luksusie niedostępnym dla większej części ludzkości. Zachodnia cywilizacja skazana jest tu na zagładę, gdyż odchodzi od wszelkich idei, religii, tradycyjnego modelu rodziny, co wywołuje zagubienie nawet u skrajnych racjonalistów. „Jako typowi przedstawiciele wyżu demograficznego pozostali niezłomnymi egoistami” – opisuje rodziców głównego bohatera. Kościół katolicki pogrążony w mizogini, korupcji, rozwiązłości, aferach pedofilskich, odrzucający rozwodników, ludzi w odmiennej seksualności nie jest atrakcyjny już nawet dla tej garstki katolików, jakich jeszcze skupia. Wiara w Boga jawi się jako jedna z największych skaz ludzkości, ale też paradoksalnie najtrwalsze spoiwo. Czy więc Islam może być odpowiedzią na zagubienie ludzi w społeczeństwach zachodu? Być może więc Eurabia, byt ponadpaństwowy, potężniejszy niż UE pod znakiem półksiężyca będzie odpowiedzią na dominację Chin. Wszakże obserwujemy na co dzień, jak UE staje się ideową wydmuszką, organizmem nastawionym na konsumpcję, autodestrukcyjnym organizmem gotowym już na zainfekowanie, na przejęcie nad nią władzy. Islam jest na to gotowy, jak wirus Covid…
„Serotonina”, to opowieść której nie polecę „do poduszki”. Autor nie słodzi tu w żadnym momencie, a powieść zostawia w ustach smak gorzki, słony, a nawet nieco kwaśny. To ballada o autodestrukcji, od której nie ma ucieczki innej niż ułuda. Urzekają mnie jednak przemyślenia autora na temat więzi międzyludzkich, ich wagi, roli w naszym życiu, o istocie uczuć i o ich przemijaniu. M.H. jest szczery i bezwzględnie precyzyjny ukazując jak świat bohaterów zmierza do upadku, stawia ich w sytuacjach bez wyjścia, a gdy nawet zdobywają się oni na działanie, skutki tego są dramatyczne. Główna postać nie jest jednak jednostką aktywną, wybiera raczej onanizm niż związek. Jest jak liść niesiony przez rzekę błota. Nie ma wpływu na swój los. Jest więźniem świata, którego „celem jest maksymalne ograniczenie możliwości życia człowieka”. Miłość w ocenie bohatera jedynie u kobiet jest siłą twórczą, gdy u mężczyzny jedynie aktem płciowym. Mowa zaś jest przyczyną podziałów i nienawiści.
„Platforma”; jest opowieścią o spełnionym marzeniu o szczęściu człowieka samotnego i na wskroś przeciętnego, który przypadkowo spotyka osobę, która go pokochała, a na dodatek uczyniła jego życie wspaniałą przygodą. Ten niezasłużony dar ma jednak swoją cenę. Szczególnie, że bohater przesiąknięty zepsuciem zachodu sprowadza miłość do aktów płciowych, realizując konsumpcyjną wizję seksualnego spełnienia, jako substytutu bliskości, z czego za jego sprawą korzystają inni, jemu podobni, którzy nie mieli tyle szczęścia. Brak w bohaterze dojrzałości, jak w każdym z nas, wychowanym w inkubatorze cywilizacyjnym zachodu. „Nie wierzę w teorię, według której stajemy się naprawdę dorośli dopiero wtedy, gdy umierają nasi rodzice; nigdy nie stajemy się naprawdę dorośli” – pisze już na wstępie. Tej dorosłości i samoświadomości wcale nam też nie trzeba; „świadomości samego siebie nabieramy poprzez relacje z innym człowiekiem, i to właśnie sprawia, że ta relacja innym człowiekiem staje się nie do zniesienia”, stwierdza z dziką szczerością. W opisach scen erotycznych M.H. daje popis kunsztu pisarskiego, jakiego próżno szukać w „50 twarzy Greya”, jest niebanalny i zmysłowy, jednak u niego mają one nieporównywalnie głębokie znaczenie i w istocie tchną smutkiem. „Ja sam nie miałem nic przeciwko temu, by seksualność stała się jedną z dziedzin gospodarki rynkowej”, wyznaje bohater. Powieść nie może wreszcie skończyć się inaczej jak upadkiem. A ramieniem losu jest fundamentalizm religijny. Religii równa jest bowiem tylko hipokryzja zachodniej demokracji.
Steibeck w „Na wschód…” rysuje swoich bohaterów bez pośpiechu, w różnych kontekstach i zestawieniach, jakby bawił się tym, co wyjdzie z takiej układanki. Jego postacie są wyraźne, niekiedy – w mojej opinii – kreślone zbyt grubą kreską, jednoznaczne i nawet upływający czas nie zmienia ich charakterów, jakby życie ludzkie było raz na zawsze określone w swoim kształcie, a raz podjęte wybory determinowały cały los. Samuel Hamilton zgłębiający wraz ze sługą Li tajemnicę wolnego wyboru, jako daru od Boga i sam próbujący owej zmiany nie zaznaje szczęścia i spełnienia, a sługa Li podejmujący próbę zmiany również ponosi klęskę, a szczęście przynosi mu dopiero powrót do dawnej roli. Czarny charakter powieści – demoniczna Kate – nie wierzy wręcz, że człowiek może wybrać dobro. A prawdziwymi ofiarami wyborów Adama i Kate są ich synowie. Wybór, ów „timszel” jest człowiekowi dany, aby odróżnić go od zwierzęcia, lecz niełatwo z tego daru skorzystać. Na swoje ścieżce można jednak odnaleźć anioły, takie jak Li dla Adama, czy Kaleba.
Jeśli ktoś uważa Amerykę za kraj mlekiem i miodem płynący, za oazę szczęścia, krainę nieograniczonych możliwości i obietnicę przygody, to ta książka ukaże mu Amerykę prawdziwą, której dzisiejszy obraz rodził się w pocie, w rozgoryczeniu, we łzach i w gniewie. Jeśli ktoś uznaje amerykański kapitalizm za ustrój dający ludziom spełnienie ich oczekiwań i nadziei, to Steibeck ukaże mu zupełnie inną twarz tego ustroju. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma; mówi porzekadło i tutaj, jak na dłoni widać jego sens. Szczególnie my, Polacy nosimy często w głowach zakłamany obraz Ameryki, barwną wizję z filmów i musicali, ze stron powieści Karola Maya, jako marzenie brzmiące rock’n’rollem, przeciwieństwo komunistycznego zniewolenia. Nic bardziej błędnego. Tak samo, jak nasza wolność, tak i wolność w USA rodziły się w bólach, w głodzie i niesprawiedliwości, w wyzysku i kłamstwie. I nie zostały wywalczone raz na zawsze. Tam, jak i tutaj w Polsce, prawdziwie wolnym może czuć się ten, kogo na ten luksus stać, a gdy nie stać, piramida potrzeb spłaszcza się. Oto prawda o naszym świecie, o nas samych. Steibeck pisze o prawdziwych ludziach, odważnych odwagą codzienną, szarą i banalną, mających nadzieję, jakkolwiek byłaby krucha – o prawdziwych bohaterach Ameryki.
„Była raz…” to zbiór relacji, reportaży pisanych przez korespondenta wojennego jakim autor był naprawdę. Druga wojna światowa w Europie zapewne nie była dla niego zdarzeniem tak odległym, nierzeczywistym, mitycznym, jak dla dużej rzeszy amerykanów, bo płynęła w nim przecież niemiecko-irlandzka krew. A jednak już tytuł brzmi jakby napisał baśń. Wbrew temu u Steibecka nie ma miejsca na martyrologię, odmitologizowuje wojnę, pokazując bohaterów, którzy nadają światu pozory normalności, albo wręcz cwaniaczą, wykorzystując sytuację. W trakcie lektury uderzające było dla mnie jak doświadczenia wojenne Amerykanów, czy nawet Anglików są różne od polskich. W zestawieniu z piekłem wojennym ze wschodniej Europy, wojna na zachodzie to niemal zabawa. Szczególnie zaś dla Amerykanów. Znamienny jest cytat „mówi się nie bez słuszności, że jeśli Niemcy walczą o panowanie nad światem, a Anglicy dla obrony Anglii, to Amerykanie biją się dla pamiątek…”. Niezwykle ciekawy jest reportaż „Kształt świata”, gdzie autor pisze o strachu przed tym, co będzie po wojnie, który nęka jego towarzyszy, gdzie to wielkie korporacje i bankierzy ustalają reguły gry.
W „Bomby poszły” mamy zaś czystą reklamę służby w lotnictwie, szczególnie w eskadrach bombowców B-17. Propaganda agitacyjna w czystej formie, po której nie pozostaje już nic innego jak się zaciągnąć! Zostać lotnikiem – choćby na te kilka tygodni do… zestrzelenia.
„Myszy i ludzie”, to opowieść o marzeniach i o tym, jak trudna jest ich realizacja, choć do szczęścia wystarczy niekiedy bardzo niewiele. Czasem jedyne, czego potrzebujemy, to mieć obok kogoś bliskiego. Bohaterowie tej powieści mają za sobą gorycz rozczarowań, a każdy kolejny dzień jest dla nich polem zmagań o skrawek nieba, a kiedy szlak znaczą już tylko rozczarowania rozwiązaniem staje się śmierć.
Tym razem kilka książek, które w ostatnim czasie miały istotny wpływ na kierunek moich przemyśleń o miejscu ludzi w wielkim wydarzeniu, jakim jest Istnienie. Nie bez kozery piszę o wydarzeniu, bo określenia „projekt” lub „dzieło” narzucają pewną ramę i ograniczenie dla percepcji, bo czyj niby jest ten projekt, a każde dzieło ma zawsze swego twórcę. Dla wierzących w Boga odpowiedź jest prosta, ale autorzy tych pozycji nie idą na łatwiznę i stawiają szereg pytań, przez co pobudzają do zastanowienia, nadają też pewien kierunek owym rozmyślaniom.
O projekcie piszą Hawking i Mlodinow poruszając się wzdłuż osi czasu od tajemnicy stworzenia po próbę zrozumienia, czym jest świat nas otaczający i czy Bóg ustanawiający prawa rządzące światem sam także podlegał jakimś prawom. My zaś widzimy świat zniekształcony jak złote rybki w kulistym akwarium. Hawking zadaje pytanie, czy jesteśmy ofiarami Matrixa? Wszystko bowiem, co widzimy i czujemy jest tylko projekcją zmysłów. Mechanika kwantowa burzy naszą pewność w istnienie czegokolwiek pewnego, budując obraz świata jako jedynie prawdopodobnego i jednego z milionów możliwych. Inne wg M-teorii w ilości 10 do potęgi 500 mogą przy tym istnieć równolegle. Nie ma tu miejsca na przeznaczenie, przyszłość którą da się przewidzieć. Kult mechaniki kwantowej obecny jest w „Elementy…” M. Hellera. Droga w czasoprzestrzeni jest tu pojęciem bez sensu. Co najwyżej jest wyrok Boga, jeśli nie zwykły przypadek. Bóg wydaje się jednak znawcą fizyki, poza ludzkim zrozumieniem. Uff… wolę prawa Newtona! Jedyna pozytywna wiadomość dotyczy dylatacji czasu, czyli, że szybciej poruszający się ludzie starzeją się wolniej… Jak to wszystko działa? Odpowiedzią dla wielu jest właśnie Bóg, ale być może ma teraz wakacje, bo nie pokazuje się od wieków. kto jednak stworzył jego? A jeśli to ludzki umysł samokreuje struktury matematyczne, to skąd ma taką zdolność?
Isnienie Boga odrzuca Y.N.Harari.
Przyznam, że choć od pierwszego przeczytania trzech traktatów Yuvala Noaha Harariego minął niemal rok wciąż jestem pod wpływem i wrażeniem jego sposobu pojmowania naszego miejsca we Wszechświecie i tego w jaki sposób przedstawia przemiany cywilizacyjne i ich powody, a także demaskuje nasz dzisiejszy sposób pojmowania rzeczywistości (dość jednak ograniczony) i zachowania, które są wynikiem doświadczeń nabywanych przez tysiące lat ewolucji. To opowieści o nas samych, próba zmierzenia się z wewnętrznymi sprzecznościami, potrzebami, skłonnościami – również tymi do przemocy, potrzebą Boga, lub jego odrzuceniem i konsekwencjami – najczęściej tragicznymi – miksu wszystkich tych składowych. Harari dogłębnie analizuje ludzką psychikę wyciągając to, co stanowi energię tworzącą, albo niszczącą. Pokazuje też możliwe konsekwencje tego, co czynimy jako ludzkość dziś.
W „Homo deus” zauważa, że w dzisiejszym świecie tragedie to bardziej wyzwania, które człowiek jest w stanie zrozumieć i nie jest wobec nich bezradny. Nie znamy wprawdzie jeszcze szczepionki na Covid19, ale ludzkość nie reaguje już panicznie urządzając pielgrzymki do grobów świętych, albo powierzając zadanie wybawienia nas od choroby Bogu. Dziś już jesteśmy w stanie uwierzyć, że to nauka da nam odpowiedź, a uzdrowią nas lekarze. To już coś.
Myślą, którą Harari zgłębia jest „prawo do szczęścia”. Szczęście to dla niego waluta na równi z pieniędzmi, surowcami i zdobyczami techniki. Tam, gdzie go brak nie będzie postępu, a cywilizacja, której członkowie pozbawieni będą tego prawa runie. Bardzo podoba mi nie ten tok rozumowania, choć przewrotność Harariergo uderza w to zadowolenie. W procesie uszczęśliwiania ma swoje miejsce bowiem i biochemia – suplementy, lekarstwa, antybiotyki, używki, narkotyki, ucieczka do wirtualnej rzeczywistości etc. Prawdziwe szczęście to bowiem stać się bogami; żyć wiecznie w zdrowiu i bogactwie, z dostępem do wszechwiedzy i z mocami Supermana. To nie są hasła, to nie jest coś co znamy z filmów jako element zepsutego świata. To nasza rzeczywistość i ścieżka ku przyszłości, ku genetycznym zmianom i sztucznej inteligencji, która być może będzie traktowała nas tak, jak my dziś traktujemy człekokształtne małpy.
W „21 lekcji…” Harari obarcza nas wszystkich odpowiedzialnością za teraźniejszość i nie toleruje bierności w kształtowaniu przyszłości. Mamy milion wytłumaczeń, każdego dnia, by tego obowiązku nie brać na plecy, ale… Każdy z nas może być tym motylem, którego bicie skrzydłami wywoła trzęsienie ziemi miliony kilometrów dalej. A nasz głos jest ważny, ot choćby w wyborach. I chociaż w większej części procesu decyzyjnego rządzą algorytmy, to one decydują o naszych zachowaniach, to jednak emocje często decydują o kształcie przyszłości. Emocje to coś czego nie ma i nieszybko będzie miała sztuczna inteligencja. Dlatego nie można też lekceważyć ludzkiej głupoty. ale o tym jest już książeczka „Ludzie – krótka historia…”, która choć napisana językiem nieporównanie prostszym i nie stojąca nawet w połowie drogi między tabloidem a filozofią, to jednak pokazuje jak potrafimy spierdolić proste rzeczy.
Pływamy w czasie i to czas jest miarą naszego istnienia. Czym jednak jest czas? To próbuje wyjaśnić C.Rovelli w „Tajemnicy…”. Powyżej pisałem o ruchu, jako elemencie spowalniającym upływ czasu, a jednak i wysokość ma tu znaczenie. Warto więc spędzić wakacje nad morzem? Owszem, bo tu czas płynie wolniej, również w sensie fizycznym, bo Ziemia mając swą masę spowalnia go im bliżej jej środka. A więc morze. I to najlepiej latem, bo ciepło to pobudzenie, wszak gorąca herbata, to herbata o bardziej pobudzonych cząstkach. Nie zastanawiajmy się też nad teraźniejszością decydując się na lody, czy kawę za którą trzeba zapłacić fortunę, bo żadna teraźniejszość nie istnieje, a to że w portfelu pusto, to efekt czarnej dziury, której natury nie zgłębili jeszcze naukowcy.
No cóż, starałem się streścić tutaj treść siedmiu interesujących bryków, ale w sposób oczywisty nie chciałem opisać w całości ich treści, a to dlatego, by zachęcić Was do lektury. Czas wszak jest sprzyjający, bo to wakacje.
A przy czytaniu warto nawodnić się i nadać lekturze nieco lekkości dzięki smacznym napojom. Wszak in vino veritas, a więc polecam Primitivo di Manduria – moje ulubione. Smacznego i miłej lektury!
W stosiku znalazły się:
„Sapiens – Od zwierząt do bogów” Yuval Noah Harari
„Homo Deus” Yuval Noah Harari
„21 lekcji na XXI wiek” Yuval Noah Harari
„Wielki projekt” Stephen Hawking i Leonard Mlodinow
„Elementy mechaniki kwantowej dla filozofów” Michał Heller
„Tajemnica czasu” Carlo Rovelli
„Ludzie – Krótka historia o tym, jak spieprzyliśmy wszystko” Tom Phillips
To genialny kawałek, który umieszczam na miejscu pierwszym tego zestawienia z kilku powodów. Po pierwsze przypomina mi czasy, gdy byłem nastolatkiem i odkrywałem dla siebie muzykę rockową, a był to jeden z tych utworów, który spowodował, że zainteresowałem się w ogóle muzyką Queen (przeplatając to z fascynacją utworami Prince i kawałkami, które prezentuję poniżej). Freddie, Brian, Roger i John eksperymentowali bez kompromisów z gatunkami i stylistyką, dlatego dzięki nim odkryłem zarówno ostre brzmienie, jak i operę. Ich muzyka była dla nas, 15-letnich fanów, jak podróż w nieznane i rollercoaster bez trzymanki! Po wtóre, jest to muzyka użyta w filmie „Highlander” (1986 r.) z Christopherem Lambertem i Seanem Connerym, który był jedną z tych produkcji, które zawładnęły moją dziecięcą wyobraźnią. Oglądałem tem film dziesiątki razy. Serio! Po trzecie, zarówno muzyka Queen, ten ich kawałek, jak i film, o którym wspomniałem, są częścią wspomnienia przyjaźni z dwoma facetami – Gienkiem i Piotrem, która to przyjaźń była czymś najfajniejszym, czego doświadczyłem w młodości, a trwała od pierwszych klas podstawówki. Z Piotrkiem przyjaźnimy się do dziś, a Gienek odszedł ku nieśmiertelności 10. marca 2010 r. w wieku 39 lat. Na jego pogrzebie odtworzony został ten właśnie utwór. Był wielkim fanem muzyki Queen. I właśnie jest to czwarty powód, dlaczego ta piosenka musi być numerem 1! Dla ciebie Gienek. A którz nie chciałby być nieśmiertelny, choć to brzmię, które dźwigać niełatwo, bo gdy najbliżsi odchodzą, zostajesz sam…
Oj, chciałbym w to zestawienie wrzucić kilka utworów z tej genialnej płyty, na której tytułowy kawałek jest w lince. Moja fascynacja muzyką Prince’a (a właściwie gość nazywa się Roger Nelson) zaczęła się w roku 1986, gdy byłem już w szkole średniej i trafiłem do Teatru Tańca, pragnąc jak bohaterowie z filmu „Fame” zostać gwiazdą. Spotkałem w tamtym miejscu fantastycznych ludzi, którzy mieli dla mnie wiele serca i cierpliwie uczyli tajników jazz-dance, baletu, show-dance, breakdance, stepu, etc. Szczególne, wielkie i ciepłe podziękowania przesyłam dla Małgosi, naszej choreograf i nauczycielce. Wracając do utworu, został on wykorzystany w filmie „Purpurowy Deszcz”, w którym główną rolę gra właśnie Prince. A gra tam siebie. Za tę muzykę otrzymał Oscara! Jego muzyka towarzyszyła nam, młodym tancerzom przez lata, była natchnieniem, a na magicznych imprezach stawała się tlem do szalonych improwizacji. Tak więc czuję w niej powiew tamtych dni, a właściwie nocy. To było fantastyczne i tych wspomnień nie zamieniłbym na nic.
Kulkowa muzyka, po usłyszeniu której zawsze mam ciary. Nieodłączny element mojego dzieciństwa. Wzbudza tyle emocji i wspomnień, że nie może jej zabraknąć w moim zestawieniu. Kiedy w 1977 roku George Lucas wyreżyserował Gwiezdne Wojny nie podejrzewał jak film ten zadziała na wyobraźnię ludzi na całym świecie. Wtedy obraz ten nie miał jeszcze podtytułu „Nowa nadzieja”, a nadano mu go dopiero w 1981 r. John Williams za muzykę otrzymał „Oscara” oraz nagrodę „Złoty Glob” w roku 1978. Do Polski GW trafiły w marcu 1979 r. a były to czasy komuny z Edwardem Gierkiem na czele PZPR. Gierek był dużo bardziej otwarty na wpływy „zachodu” niż jego poprzednicy i być może dlatego w ogóle film ten wprowadzono do kin. W kinematografii polskiej królowały ciężkie moralitety Wajdy, Holland i Bajona. Miałem wtedy 7 lat i mieszkałem z rodzicami w kamienicy, przy ulicy 1-go Maja w Bydgoszczy (dzisiejsza ulica Gdańska), dokładnie naprzeciw kina Pomorzanin, które było jednym z największych w Bydgoszczy. Przez okna pokoju rodziców oglądałem kolejki do kasy biletowej, które w tamtych czasach nikogo nie dziwiły, bo stało się godzinami po wszystko. Aby była gwarancja wejścia trzeba było wstać wczesnym rankiem, a w zasadzie w nocy i ustawić się za plecami tych, którzy wstali jeszcze wcześniej. Film obejrzałem wtedy kilka razy, pomimo że nie kwalifikowałem się wiekowo, a nie byłem bynajmniej rekordzistą ilości wejść. Potem z wypiekami dyskutowaliśmy w szkole o każdym z bohaterów, zbieraliśmy wycinki z gazet, które wklejaliśmy do zeszytów w kratkę, a z plasteliny lepiliśmy popiersia postaci na plastyce. Tak, tak, niczego takiego jak gotowe figurki, kolorowe postery, gry etc. nie było. Pracowała za to wyobraźnia. To były czasy!
So close no matter how far Couldn’t be much more from the heart Forever trusting who we are And nothing else matters…
Nic więcej się nie liczy, niż to kim jesteśmy, żyjmy więc zgodnie z własnym sercem, bo to życie jest nasze… To niemal hymn dla ludzi, którzy biorą życie w swoje ręce i dawka pozytywnej energii, gdy dzień jest gorszy, a wiara w siebie wsiąka w suchą glebę rzeczywistości. Za każdym razem, gdy słucham tego kawałka mam ciary. Pierwszy raz wysłuchałem tej ballady w radiowej Trójce, gdzie pojawiła się w kwietniu 1992 r, a już w maju była na miejscu 1 – LP3 i pozostała tam przez 6 notowań. W tym czasie zmagałem się z matematyką, fizyką i mechaniką na pierwszym roku studiów – oj, nie było łatwo! Przeżywałem wtedy także (wciąż) rozstanie z moją ówczesną miłością, którą serdecznie pozdrawiam, gdziekolwiek jest i cokolwiek robi.
Oh, pilot of the storm that leaves no trace, like thoughts inside a dream Heed the path that led me to that place, yellow desert stream My Shangri-La beneath the summer moon, I will return again Like the dust that lufts high in June, when moving through Kashmir.
Nieco psychodeliczna i wprawiająca w trans melodia, z poetyckimi słowami Roberta Planta, który napisał je podróżując po Saharze w Maroku. Nie wiem, co wtedy brał, ale dało świetny efekt, który uwydatnia się z każdym łyczkiem wina sączonego przy słuchaniu tego kawałka. Z czasem unoszę się do lotu w przestworzach, zmierzając ku miejscu na uboczu świata, we śnie, gdzie wiatr smaga moją twarz pyłem niesionym nad Kaszmirem, a czerwcowe słońce pali czoło. Doskonała piosenka, gdy w gorący dzień leżymy na plaży, słońce dotyka nas gorącymi palcami, a a wiatr niesie piasek z wydm. Mi kojarzy się wakacjami w Tunezji, gdzie i słońce i pustynię można jeść łyżkami.
Smoke on the water and fire in the sky, Smoke on the water.
Świetna muzyka, doskonały riff, a słowa… Piosenka dużo bardziej podobała mi się, gdy mało rozumiałem po angielsku. Cóż, widać że hit może powstać również bez przesłania jak w „Nothing else matter”, i bez natchnienia lirycznego jak w „Kashmir”, ale przynajmniej wiemy, jak wyglądała praca nad tym kawałkiem :-), no i znamy historię pewnego pożaru. Kawałek jednak ze względu na brzmienie lubię, szczególnie o zachodzie słońca, gdy wydaje się, że świat staje w płomieniach.
Like a true nature’s child We were born, born to be wild We can climb so high I never wanna die
Obowiązkowy kawałek dla każdego fana dwóch kółek i dzikiej jazdy po bezdrożach. Często odpalam tę muzę, gdy ruszam autem w trasę, choć może to lekka profanacja :-). Generalnie tekst bez wielkiej głębi, ale za to pełen czystej radości z życia i pokonywanych kilometrów. Utwór ma już parę lat, ale to co dobre się nie starzeje. Prawda? Fajnie usłyszeć ją w filmie „Easy Rider”, a motory Wyatta i Billego to Harleye Hydrea-Glide. Boskie!
Down around the corner A half a mile from here You can see them long trains run And you watch them disappear
Kiedy byłem dzieckiem, spędzałem część wakacji u mojej babci na wsi. Z balkonika na piętrze widoczne były tory kolejowe, a co jakiś czas (pewnie mniej więcej w zgodzie z rozkładem) przemykały po szynach pociągi osobowe i towarowe. Pamiętam, że niektóre lokomotywy były jeszcze parowe. Buchały kłębami dymu z kominów i hałasowały niesamowicie. Swoistą rozrywką w oczekiwaniu na spotkanie z rówieśnikami było dla mnie liczenie wagonów, co było szczególnie trudne w przypadku składów towarowych, gdzie wagony były nie do rozróżnienia. „Przyjdzie”, „nie przyjdzie”, oczekiwałem wróżby z ich ilości myśląc o pewnej koleżance, w której się wtedy kochałem. Kiedy jechał osobowy myślałem o tych wszystkich ludziach podróżujących w sobie wiadomych celach z przeszłości w przyszłość, bo choć stacje są podróżnym znane, to czyż wiadomo, co ich na nich czeka? Dom od torów oddzielało pole, na którym bujały się kłosy zbóż, co nadawało widokowi niesamowitości, jakby lokomotywa i wagony frunęły ponad falującym morzem. Mam te obrazy wciąż w głowie. Życie jednak gna, tłoki wciąż się pienią, a koła toczą i toczą – o tym śpiewają The Doobie Brothers.
I know I dreamed you a sin and a lie I have my freedom but I don’t have much time Faith has been broken, tears must be cried Let’s do some living after we die
Z jednym z moich kolegów mieliśmy trwającą kilka lat polemikę, The Rolling Stones czy The Beatles. Byłem po tej drugiej stronie, choć dziś myślę inaczej. Do Stonesów trzeba dorosnąć, takie mam o tym przemyślenie. A ta piosenka jest szczególna w ich dyskografii – dla mnie (nie tylko dla tego, że wydana w roku mojego urodzenia), bo choć moje dzieciństwo nie było takie beztroskie, to napędzały mnie zawsze dwie siły; marzenia i miłość, a nawet dziś dzikie konie nie mogą mnie odciągnąć od dążeń ku jednemu i drugiemu. Z drugiej strony, w pewnym wieku sami stajemy się takimi dzikimi końmi gnającymi przed siebie, cokolwiek jest tam, na końcu.
I don’t know how else to put this It’s taken me so long to do this I’m falling asleep and I can’t see straight My muscles feel like a melee My body’s curled in a U-shape I put on my best but I’m still afraid
Z muzyką Stone Sour zetknąłem się niedawno, pomimo że band gra już od 1992 roku. Chłopaki pochodzą z Iowa w US i w większości „ostro jadą na sprzęcie” dając niezłą muzę o metalowym brzmieniu. W tym kawałku okazują się również romantykami rocka. Co do Zzyzx Rd, to taka droga naprawdę istnienie, wiedzie przez pustynię Mojave w Kaliforni, sam nią jechałem i wiem, że można złapać tam deprechę, co pobrzmiewa w tym kawałku.
Space may be the final frontier But it’s made in a Hollywood basement Cobain can you hear the spheres Singing songs off station to station And Alderon’s not far away It’s Californication
Kalifornizacja życia, czyli uprzedmiotowienie człowieka, które ten funduje sobie sam poprzez realizację marzeń o hollywoodzkim śnie; to smutne przesłanie piosenki, którą włączyłem sobie stojąc u podnóża góry Lee, mając za plecami Los Angeles. W ten sposób zrealizowałem jedno ze swoich marzeń, takie na miarę. Jest coś niezwykłego w tym miejscu (myślę o Kaliforni), co wzbudza tęsknotę, gdy już się tam było. Podróże kształcą, mówi porzekadło, jednak czasem zamiast zaspokajać pragnienia pozostawiają niedosyt, który ciężko zaspokoić substytutami. Wrócę tam na pewno.
When I’m drivin’ in my car And that man comes on the radio He’s tellin’ me more and more About some useless information Supposed to fire my imagination I can’t get no, oh no no no Hey hey hey, that’s what I say
Już od pierwszych akordów tej kultowej piosenki czuję jak coś we mnie urasta do buntu przeciw rzeczywistości otaczającej jak pajęcza nić, gdzie wciąż gadające głowy wtłaczają mi coś do głowy (vide ostatnie wybory lub bieżąca medialna sieczka informacyjna), przekonują do swojej wizji, ale przyznam, że niekiedy sam w pogoni za satysfakcją gubię drogę i błądzę po bezdrożach niezaspokojenia. Chcę więcej i więcej, wciąż głodny czegoś, czego sam nie potrafię nawet nazwać. Czy ta piosenka to manifest hedonistów? A może raczej wyraz buntu przeciw konformizmowi, poddaniu się woli tłumu i dzikiemu konsumpcjonizmowi – jak mówią krytycy. Jakkolwiek rozstrzygać na gruncie etyki i filozofii, piosenka po prostu kręci, jak dobre whisky, taki 55-letni single malt! Biorę!
Before I met you baby I never knew what I was missin’
Każda miłość jest pierwsza i kiedy przychodzi odkrywamy, czego nam było trzeba, nawet jeśli wcześniej tego sobie nie uwiadamialiśmy. Szczęściem jest, gdy okazuje się odwzajemniona, pełna czułości i oddania, pięknych słów i magii wspólnych chwil. Ech, rozmarzyłem się, ale czy nie jest łatwo kochać i pragnąć przy tych gorących rytmach? Mam w pamięci wieczory roku 90′ – miałem wtedy 19 lat i studniówkowe stresy, ale też wiele wspaniałych chwil, związanych choćby z Teatrem Tańca, gdzie ćwiczyłem w otoczeniu świetnych ludzi. Jest co wspominać.
To jeszcze jedno muzyczne wspomnienie z czasów, gdy próbowałem sił w Teatrze Tańca. Ta trąbka elektryzowała mnie, gdy tylko rozpoczynały się zajęcia z tańca jazzowego, albo techniki. Nadawała lekcjom magiczny charakter, przenikała przez skórę i płynęła w żyłach zamiast krwi. Przy tej muzyce bez skargi my, młodzi tancerze wylewaliśmy wiadra potu, naciągaliśmy ścięgna w bólu, łapaliśmy pion w figurach gdzie o ten pion niełatwo, przełamywaliśmy własne niemożności i ograniczenia, niejednokrotnie nabijaliśmy sobie guzy, zdzieraliśmy kostki do krwi, walczyliśmy z zakwasami i skrajnym wyczerpaniem. Było warto.
Wojny Wikingów B. Cornwella ma swoje lepsze i gorsze momenty. Jednak kończyłem czytanie 12 tomu z żalem, że to już koniec. Nie natrafiłem bowiem dotąd na lepiej sfabularyzowaną historię Anglii w epoce, gdy kształtowała się jej tożsamość. B. Cornwell doskonale oddał ducha epoki, a jego sceny batalistyczne wbijają w fotel. Dzieje Uthreda z Babbenburga poznajemy od trudnego dzieciństwa, gdy jego ojciec ginie, a on sam trafia w niewolę u jarla Ragnara. Autor opowiada o dorastaniu Uthreda w gronie duńskich wojowników, którzy z czasem stają się jego rodziną, o służbie u saskiego króla Alfreda i jego syna Edwarda, służbie która niesie z sobą wiele wyrzeczeń, zmusza do kompromisów, pośród których bohater znajduje ścieżki losu za sprawą serca i rozumu. Przeznaczenie jest wszystkim – mawia i podejmuje niezłomnie wyzwania jakie stawia mu życie i przeciwnicy. Fabuła zręcznie wpleciona jest w udokumentowaną historię, a postaci fikcyjne mieszają się z autentycznymi wypełniając luki z kronik. Powieść zachwyca kolorytem opisów, różnorodnością postaw i charakterów, konsekwencją bohaterów, ale jest w tej prozie wiele momentów zaskakujących. Znajdziecie tu miłość i krew, przyjaźń i zdradę, okrucieństwo i łaskę, walkę o ziemie i wpływy, zderzenie kultur i wiar – Thor i Wodan w myślach i na tarczach swych wyznawców stają przeciw wojownikom i kapłanom Chrystusa. Gorąco polecam!
Trylogia arturiańska; mieszane uczucia.
Zdecydowanie więcej oczekiwałem od autora tak udanej serii, jak Wojny Wikingów i pewnie inaczej odebrałbym tę książkę, gdybym przeczytał ją wprzódy. Pierwszy tom wydany został wszak w 1995 r. Po pierwszych stronach zastanawiałem się, czy warto dalej, bo legenda arturiańska w wykonaniu Marion Zimmer Bradley „Mgły Avalonu” tak zapadła mi w pamięć i podbiła wyobraźnię, że trudno było mi znaleźć miejsce na inne wyobrażenie postaci i wydarzeń z tego okresu. Z oporem przyjmowałem zdziwaczałego Merlina, pełnego dylematów i cały czas wątpiącego w swoją misję Artura, rozpustnej Ginewry i Lancelota który stanowi o elemencie LGBT w powieści. Historię opowiada Derfel, Sakson który walczy po stronie Brytów (Walijczyków), u boku Artura, bo jego matką była właśnie niewolnica wywodząca się z rdzennej ludności wysp. Trudno oprzeć się wrażeniu, że najciekawsze wątki B. Cornwell wykorzystał i rozwinął później w Wojnach Wikingów, bo podobieństw obu cykli można znaleźć wiele. W miarę czytania przyzwyczajałem się jednak i nabierałem zaufania do kreowanej wizji. Do ostatniej strony trzeciego tomu dotarłem bezboleśnie, jednak książka pozostawiła mi mieszane odczucia. Myślę, że mimo wszystko warto po nią sięgnąć, tym bardziej jeśli jeszcze nie czytaliście Wojen Wikingów. Zachowajcie odpowiednią kolejność, a unikniecie rozczarowań, które mi nieco przeszkadzały w lekturze.
Więcej o Bernardzie Cornwellu i jego twórczości znajdziecie tutaj.
Do czytania powyższych książek oczywiście polecam szklaneczkę whiskey. Na zdjęciu podarowana mi przez przyjaciół 12-letnia Teeling The Revival stażona w beczkach po burbonie i finiszowana w beczkach po brandy i koniaku. W smaku krem waniliowy, miód i praliny, nieco cytryny i oczywiście dębowa cierpkość. Niesamowita woń i cudowny finisz. Do szesnastu książek nie wystarczy jednak chyba jedna butelka… Smacznego!